czwartek, 17 grudnia 2015

Przygoda z wszechrobiącym blenderem

Kilku moich kolegów – taki zbieg okoliczności, że w większości z Wielkopolski – podtyka mi pod nos językowe kwiatki z łączki reklamowej. Czas przyjąć i pokazać wszystkim te dary, bo uzbierał się już całkiem duży wianek. Dodam jeszcze kilka swoich obserwacji i pośmiejmy się razem.

Jest taki środek przeciwbólowy, który podobno „celnie trafia”. Podobno w ból, ale to nieprawda. Ten slogan można usłyszeć w radiu i telewizji, więc bolą uszy. Można też zobaczyć w oknie apteki, wtedy cierpią oczy.
Już się prawie zdecydowałem na „syrop wykrztuśny na kaszel o smaku bananowym”, kiedy się okazało, że mój kaszel jednak rozminął się z reklamą. Miał smak kaszlu zamiast banana.
„Suplement diety dla nóg kobiet po trzydziestce” – naprawdę się ucieszyłem. Znam kilka takich kobiet i kilka (razy dwie) takich nóg, więc kupiłem. Nogi, niestety, prezentu nie przyjęły. Powiedziały, że na diecie są od urodzenia, bo przecież nie jedzą.
Staram się zrozumieć, dlaczego firma farmaceutyczna sprzedaje pastylki na „problem z utrzymaniem moczu”. Czysty biznes, bo jeśli się ich nałykamy, będziemy mieli kłopot z moczu nietrzymaniem, a wtedy ta sama firma zarobi na nas drugi raz. To ja to, za przeproszeniem, jednak olewam.
Po takich reklamach z miejsca poczułem się gorzej i pomyślałem o sprawach ostatecznych. „Twoja składka nie wzrośnie, nawet gdy będziesz coraz starszy” – zapewnia towarzystwo ubezpieczeniowe. Natychmiast sięgnąłem po okulary do czytania, aby sprawdzić, co napisali drobnym druczkiem. Do tej pory szukam paragrafu, który mówi, co się stanie z moją składką, gdy będę coraz młodszy.
Duży, bardzo duży, wręcz największy polski bank podpowiada natomiast, jak zjeść ciastko i jednocześnie mieć ciastko, lecz „póki co, odkładaj na najlepsze wakacje życia” – radzi. Radzi niestety po rosyjsku, a może nawet po radziecku, bo zwrot „póki co” jest przecież rusycyzmem. Już kilka razy o tym pisałem, ale – jak to w banku – chyba wolą czytać słupki sprawozdań finansowych.
Rosyjski be, a angielski też wcale nie taki cacy. „Sale w xxx jeszcze taniej” (te iksy zamiast nazwy firmy). Początkowo pomyślałem, że może to reklama centrum konferencyjnego albo hotelu. Żadnej sali nie wynająłem ani tym bardziej nie kupiłem, choć naprawdę chcieli mi coś sprzedać. Nawet nie wiem co, wiem natomiast, że pomieszanie w jednym zdaniu dwóch języków (w tym przypadku angielskiej wyprzedaży z całą resztą po polsku) może skończyć się gorzej niż mieszanie alkoholu na imprezie.
Wcale nie muszę dużo pić, żeby mieć kłopot z widzeniem, ponieważ od dziecka jestem okularnikiem. Aż tu nagle telewizor każe mi zacząć „przygodę z soczewkami kontaktowymi”. Nie powiem, jaka to była przygoda, co i z kim podczas niej przeżyłem, bo jednak zabrakło mi odwagi.
– Ja nie mam co na siebie włożyć! – nie ma w Polsce kobiety, która, zaglądając do szafy, nigdy by tak nie zanuciła, nie powiedziała głośno, nie zaklęła pod nosem albo chociaż nie pomyślała. Pani z reklamy, nie czekając na cud, ruszyła w miasto, od sklepu do sklepu. I co? „Już długo szukam kobiecej sukienki” – poskarżyła się, zanim znalazła. Gdyby szukała w dziale z modą męską, oszczędziłaby i sporo czasu...
... i trochę grosza, który mogłaby wydać na przykład na „pobyt w SPA i wszechrobiący blender”. W tym przypadku pozwolę sobie na niegrzeczną uwagę, że mózg autora tego – nazwać to sloganem? – tego czegoś musiał wcześniej wpaść do robota kuchennego. W porównaniu z tym przykładem „proszek w płynie” (a może płyn w proszku?) działa kojąco jak, nie przymierzając, właśnie pobyt w SPA.
Wszystkie reklamowane produkty i usługi kupicie sobie lub bliskim, na przykład pod choinkę, za gotówkę lub na kredyt. A co sądzicie o portalu „Darmowe Prezenty”?

czwartek, 10 grudnia 2015

No to ryzyk-fizyk...

Dylemat „być czy mieć”, przynajmniej w polszczyźnie, wydaje się rozstrzygnięty. Nikt nie majstruje przy rzeczownikach, które mają wyłącznie liczbę mnogą, natomiast liczba mnoga jest coraz częściej przypisywana rzeczownikom, którym w słownikach towarzyszyszy określenie „lp.”.

Spodnie, drzwi czy nożyczki nikomu nie sprawiają kłopotów. Wiadomo, że jeśli miałyby nie tylko dwie, ale nawet trzy nogawki, to i tak pozostałyby jednymi spodniami. Drzwi mogą być jedno- albo dwuskrzydłowe, jednak ciągle mają liczbę wyłącznie pojedynczą. Ile razy by nie walnąć pięścią w stół, to nożyce zawsze odezwą się chórem, nigdy solo, choćby była ich tylko jedna para.
Taka już nasza natura, że chcemy mieć więcej i więcej. Nie tylko pieniędzy – skorzystam z okazji i przypomnę, że to rzeczownik nadal niepoliczalny – ale również przemysłów, gospodarek, benzyn, polityk... Pozwólcie, że posłużę się cytatem znalezionym w sieci:
„Pewne formy liczby mnogiej nie występują w słownikach języka polskiego ze względu na ich niepoprawność (tu padają przykłady, które wymieniłem wcześniej), jednak często są używane w języku osób niewykształconych”.
Tak poważnego zarzutu bym nie stawiał, bo byłby on nieprawdziwy. Przecież wiem, że moi koledzy skończyli szkoły, niektórzy nawet bardzo dobre, raczej niełatwo zostać ekonomistą-samoukiem, a i politycy też zwykle mają trochę więcej niż sześć klas, chociaż uwierzyć w to czasem jeszcze trudniej. Nie potrafię więc sobie wytłumaczyć, dlaczego upierają się przy „przemysłach”, „benzynach”, „gospodarkach”, „politykach” i – wyjdę poza cytat – „ryzykach”.
Jest przemysł taki, jest siaki, a w liczbie mnogiej są to tylko różne gałęzie przemysłu. Beznzyna może być bezołowiowa albo – nie daj Boże – chrzczona, ale nawet niezmieszana pozostanie dwoma rodzajami benzyny, nie zaś dwiema „benzynami”. Gospodarka morska może tonąć, przed gospodarką przestrzenną może nie być perspektyw, gospodarka odpadami może się nadawać do śmieci, ale segregujmy ją, bo jest jedna, choć tak różne są jej działy. Polityka prorodzinna, polityka społeczna, polityka mieszkaniowa... Politycy odmieniają ten rzeczownik przez wszystkie przypadki, ozdabiają przymiotnikami jak choinkę świecidełkami i niepotrzebnie, wręcz błędnie, nadają jej liczbę mnogą.
Przed inwestowaniem na giełdzie powstrzymuję się raczej z nabytej niż wrodzonej ostrożności, a nie pod wpływem ostrzeżeń, że grożą mi jakieś „ryzyka”. Niczym nie ryzykujecie, jeśli rzeczownik „ryzyko” dla zabawy odmienicie przez przypadki koniecznie w liczbie mnogiej. Mnie najbardziej podoba się forma narzędnika, ale dopełniacz lepiej mi pasował do tytułu.

czwartek, 3 grudnia 2015

O zgodności biernika z Konstytucją

Politycy i tak mają za swoje. Cokolwiek by powiedzieli, czego by nie obiecali, czego by nie przegłosowali albo zaniechali, zawsze będą krytykowani. To prawda, że bywają również chwaleni, ale słabo, bo trzeba też wziąć pod uwagę niegłosującą, lecz głośną mniejszość, której zazwyczaj nie podobają się ani ci, ani tamci.

Nie o polityce, nie o trybunałach chcę pisać, lecz o języku. Temat jednak taki, że muszę wspomnieć nawet o Konstytucji. Wszak bierze się z niej nie tylko całe nasze ustawodawstwo, ale także pomysł na temat tego odcinka.
Otóż podczas środowej awantury o wybór nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego usłyszałem, że „w państwie prawa należy przestrzegać Konstytucję”. Potraktujmy ten cudzysłów umownie, bo nie miałem pod ręką notesu, więc tylko zapamiętałem to zdanie. Jego początek mógł brzmieć nieco inaczej, ale jestem pewien, że „Konstytucja” została użyta w bierniku.
To, niestety, dość powszechny błąd. Popełniają go policjanci, którzy namawiają obywateli, aby „przestrzegali przepisy Kodeksu Drogowego” (i „prawo” w ogóle), popełniają celebryci chwalący się publicznie, że „przestrzegają cud-dietę”, przeciwko poprawnej polszczyźnie grzeszą nawet księża, którzy z ambony upominają wiernych, aby „przestrzegali zasady (liczba mnoga) wiary”.
To nie wina biernika (kogo? co?), że tak ciśnie się im wszystkim na usta. Dopełniacza (kogo? czego?) też bym nie ganił za to, że znalazł się w mniejszości, ponieważ w tym – nomen omen – przypadku to właśnie mniejszość ma rację.
Panie Marszałku, Wysoka Izbo! Czasownik „przestrzegać” – nie wiem, czy to małżeństwo, czy tylko związek partnerski – zgodnie współżyje z rzeczownikiem występującym w dopełniaczu. Od czasu do czasu słucham obrad Sejmu, więc wiem, że język polski jest dla Was, Szanowne Panie Posłanki i Szanowni Panowie Posłowie, trudniejszy nawet niż matematyka, bo – jeśli jesteście akurat przy władzy – budżet zawsze się Wam jakoś dopina.
Nie będę zatem zanudzał Was teorią – jesteście przecież bardzo zajęci psuciem/naprawą (niech każdy sobie skreśli to, co woli) państwa – lecz podam przykłady praktyczne:
– przestrzegajcie Konstytucji;
– przestrzegajcie przepisów i ułatwiajcie nam ich przestrzeganie, stanowiąc prawo mądre i zrozumiałe;
– przestrzegajcie zwłaszcza przepisów Kodeksu Drogowego, chociaż mam wrażenie, że napisaliście go nie z myślą o sobie samych;
– przestrzegajcie cud-diety, jeśli dieta poselska okaże się zbyt wysokokaloryczna dla was, a zbyt ciężkostrawna dla wyborców.
Wolałbym, żeby Trybunał Konstytucyjny nie wypowiadał się na temat zgodności biernika i dopełniacza z ustawą zasadniczą. Nie mam natomiast nic przeciwko temu, aby przed Trybunałem Stanu stawali politycy notorycznie nieprzestrzegający zasad poprawnej polszczyzny. Zakaz pełnienia funkcji publicznych wydaje się karą sprawiedliwą. Nikt nie mówi od razu o dożywociu – gdy się wreszcie nauczą, znów będą mogli się odzywać.


czwartek, 26 listopada 2015

50 razy pod rząd

Nie jestem Julio Cortazarem. Nie mówię, a tym bardziej nie piszę po hiszpańsku. „Gry w klasy” nie przeczytałem nawet po polsku, choć – daję słowo – próbowałem. Tak mi się teraz skojarzyło, że mój blog jest trochę jak ta książka – kolejne wpisy, podobnie jak rozdziały powieści Argentyńczyka, można czytać w dowolnej kolejności. I tyle byłoby tych podobieństw.

To już 50. odcinek „polisza”. To chyba dobry pretekst, aby nie szukać dziś nowego tematu, lecz zrobić przegląd dotychczasowych wpisów. Wczoraj jeszcze lepszy powód do tego remanentu dała mi lektura naprawdę poważnego i opiniotwórczego magazynu, bardzo odległego od tych, w których trzyzdaniowy podpis pod zdjęciem paparazziego uchodzi za reportaż.
W wywiadzie z osobą (płci nie ujawniam, bo może sami natkniecie się na ten tekst i też zwrócicie na to uwagę) będącą mecenasem sztuki przeczytałem: „trzy razy pod rząd”. Jeśli tak mówi przedstawiciel(ka) elity kulturalnej narodu... Rozmowa była zapewne autoryzowana, co świadczy o tym, że to wspólny błąd rozmówcy (-czyni) i dziennikarza.
Zwrot „pod rząd” to przecież rusycyzm czystej krwi. Zapożyczeń z języka Putina – ups, przepraszam, miało być Puszkina – jest oczywiście znacznie więcej, o czym wspominałem w styczniu i palcem wskazałem winnego. Rusycyzmy tak głęboko wrosły w polszczyznę, że coraz rzadziej są dostrzegane i wytykane, a próby ich wypielenia przypominają walkę z chwastami. Znacznie łatwiej wskazać i wyrwać germanizmy i anglicyzmy.
Innym razem pisałem, że język obcy może nam pomóc zrozumieć zasady rządzące językiem ojczystym. Chyba każde dziecko wie, kiedy powiedzieć „how much”, a kiedy „how many”, jeśli jednak spytać dorosłych – dziennikarzy, sportowców, polityków, biznesmenów, kogokolwiek – na czym polega różnica między rzeczownikami policzalnymi a niepoliczalnymi, to chyba większość zrobi wielkie oczy albo wzruszy ramionami. Kiedy mówimy o liczbie, a kiedy o ilości, wyjaśniałem kilka razy, więc zainteresowanych odsyłam na przykład tam.
Jak wskazuje podtytuł bloga, znęcam się nie tylko nad dziennikarzami sportowymi, ale – z oczywistych względów – im poświęcam najwięcej uwagi. A jakże, mam nawet kilku „ulubieńców” (nie wiem, czy w tym przypadku cudzysłów nie powinien być przynajmniej podwójny), których „tfurczość” przy mikrofonie sprawia mi największą przykrość. Są też takie grupy błędów, które irytują mnie bardziej niż inne i zapewne jeszcze nieraz do nich wrócę. Jeśli ktoś chciałby przypomnieć sobie o nich już teraz, to polecam:
- „Herr Motyl”,
Jeśli przy okazji przeczytacie kilka innych odcinków, które przegapiliście, będzie mi bardzo miło. Byle tylko nie wszystkie „pod rząd”!

czwartek, 19 listopada 2015

Paradoks Rolaka

W zeszłym tygodniu pozwoliłem sobie wspomnieć o wyrażeniach urągających nie tyle normom językowym, co zdrowemu rozsądkowi. Dziś chciałbym dorzucić kilka słów o mijaniu się z logiką, ale widzę, że wielu z was ma małą zaległość w lekturze. Jeśli jednak już wiecie, o co chodzi w „Żółtej kartce wysłanej esemesem”, zapraszam na ciąg dalszy.

Bardzo często komentatorzy sportów wszelakich – od piłki nożnej po dyscypliny absolutnie niszowe – przekonują nas, że „jeśli zawodnik (drużyna) chce marzyć o zwycięstwie, to musi zagrać lepiej”. Otóż – pragnę pocieszyć zarówno tego zawodnika, jak i każdą inną drużynę – wcale nie musi. Bo o zwycięstwie może marzyć każdy – i ten, kto gra dobrze, i ten, co średnio, i ten, co potrafi wyłącznie patałaszyć.
Może ktoś nazwie to kiedyś „paradoksem Rolaka” (ja jeszcze nie mam aż takiej śmiałości), ale wydaje mi się, że im gorzej ktoś gra, tym bardziej może – a nawet powinien! – marzyć o zwycięstwie. Posłużmy się konkretnym przykładem: gram w tenisa z Novakiem Dżokoviciem. On chyba/raczej* ma prawo poważnie myśleć o zwycięstwie i nie musi napędzać forhendu marzeniami. Ja natomiast, obawiam się, choćbym zagrał najlepiej jak potrafię, to i tak go nie pokonam. Czy ktoś jednak może mi zabronić marzyć o takim zwycięstwie? Nie – ani Dżoković, ani komentator, ani nawet moja ulubiona komentatorka (Joasiu, ukłony!).
Przepraszam – musimy zrobić krótką przerwę, bo jednak się rozmarzyłem (dobrze, że nie rozmazałem). Pójdę tylko dolać czegoś, co ma dobry wpływ na poziom endorfiny w moim organizmie (dla wątpiących: tylko czyta się „organiźmie”, pisze się przez „z”).
Mam jeszcze jeden przykład braku logiki w wywodach komentatorskich. Przed każdym dużym turniejem piłkarskim – mistrzostwami świata albo mistrzostwami Europy – słyszymy, że jakaś reprezentacja jest lub powinna być uważana za faworyta, bo zdobyła tytuł mistrzowski trzy, a może nawet pięć razy. Jeśli niedawno, to w porządku, jeśli jednak 10, albo 15 lat temu czy wręcz w poprzednim stuleciu, to co z tego? Tamci piłkarze już dawno nie grają, mogą być najwyżej trenerami albo prezesami (lecz nie prezydentami federacji, co wytłumaczyłem tutaj). A gdyby nawet grali, to czy daliby radę choćby przeciętnej drużynie klubowej? Nie, nie daliby.
Uznanie jakiejkolwiek drużyny za faworyta tylko z powodu zasług sprzed lat kilkunastu lub kilkudziesięciu mówi nie tyle o jej dużych możliwościach, co o niskim potencjale dziennikarza. O jego niekompetencji konkretnie. Przed przyszłorocznym Euro wolałbym usłyszeć, że Polska jest jednym z kandydatów do medali, bo ma Roberta Lewandowskiego i kilkunastu innych bardzo dobrych piłkarzy, a nie dlatego, że w 1974 i 1982 roku stała na podium mistrzostw świata.
Medalistami mistrzostw Europy były kraje, których już nie ma, co cieszy mnie niezmiernie i wcale nie mam na myśli Jugosławii. Były nawet mistrzami, więc może powinny być zaliczane do grona faworytów? Przesadziłem? No może trochę…

* niepotrzebne skreślić

czwartek, 12 listopada 2015

Zółta kartka wysłana esemesem

Wytykam komentatorom błędy fleksyjne, składniowe, słownikowe, frazeologiczne, stylistyczne i logiczne. O merytorycznych i ortograficznych nie wspominam, bo pierwsze telewidzowie wychwytują szybciej i sprawniej ode mnie, a drugich nie słychać. Dziś o wypowiedziach zgodnych z normami języka polskiego, ale na bakier ze zdrowym rozsądkiem.

„Czy dwie czerwone kartki dla rywali wam pomogły?” – zapytał reporter zawodnika drużyny, która kończyła mecz w przewadze liczebnej. Piłkarz poważnie się zastanowił i odparł, że tak. Szkoda, że tę okazję zmarnował tak samo jak – nie przymierzając – „stuprocentową szansę zdobycia gola”. Gdyby bowiem odpowiedział, że nie, albo gdyby choć trochę się zawahał, to postawiłby dziennikarza w niezręcznej sytuacji.
„Jak bardzo wam zależy, żeby zająć pierwsze miejsce w grupie?” – czyżby drugi reporter oczekiwał odpowiedzi, że nie bardzo, że tylko trochę albo nawet wcale? „Czy cieszysz się, że mecz odbędzie się w twoim rodzinnym mieście?” – pytał inny. Pomijam irytujące nie tylko mnie zwracanie się do sportowca po imieniu; zastanawiam się, co zawodnik miał odpowiedzieć. Że nie, że raczej się smuci?
Czy pytania, na które odpowiedzi są aż tak oczywiste, wnoszą cokolwiek do rozmowy? Gdyby zamiast nich stacja wyemitowała reklamę, na pewno by zarobiła, a telewidzowie by nie stracili.
Kolejny komentator był uprzejmy zauważyć, że „gościom pomógł gol strzelony na 1:0”. Ja ani nie oglądam tylu meczów, ani nie znam się na piłce nożnej tak dobrze jak on, ale wydaje mi się, że zdobycie gola nie powinno zaszkodzić żadnej drużynie. Znam wprawdzie jeden wyjątek, ale to był mecz, w którym sam grałem, więc nie pokazywała go żadna telewizja i nikt go nie komentował. A szkoda...
„Piłkarz usłyszał ustne ostrzeżenie od sędziego” – powiedział sprawozdawca. Po co w ogóle dodał, że „ustne”? Czy można usłyszeć inne? Postanowiłem poszukać okoliczności łagodzących. Może dziennikarz oczekiwał, że arbitrowi nie będzie chciało się gadać z kimś, kto nie szanuje przepisów, i da mu ostrzeżenie na piśmie? Albo popędzi z duchem czasów i nadąży za postępem technologicznym. Dlaczego sędzia nie mógłby przesłać piłkarzowi ostrzeżenia drogą elektroniczną? Każdy kibic na trybunach i przed telewizorem mógłby zapoznać się wtedy z uzasadnieniem decyzji, co być może zapobiegłoby gwizdom i obelgom. Akurat obelgi powinny pozostać wyłącznie ustne, bo w przypadku pisemnych trudniej się tłumaczyć, że padły w afekcie.
O „niepotrzebnej stracie piłki” już kiedyś wspominałem. Wtedy jeszcze na wyrost napisałem, że „nie ja tracę, nie mój problem, więc już nie zastanawiam się, czy strata piłki, a nawet gola, może być potrzebna”. No i jeden z komentatorów lub ekspertów – przepraszam, dokładnie już nie pamiętam – sprawił, że jednak się zastanowiłem.
Takie kwiatki rosną nie tylko na piłkarskiej łączce. Sprawozdawcom tenisowym też zdarza się mówić o „niepotrzebnych błędach”. Poczekamy, zobaczymy – może kiedyś usłyszymy, że ktoś niepotrzebnie odpadł z turnieju?

czwartek, 5 listopada 2015

Po trupach innych przyimków

Nie pamiętam już, który to trener – może ktoś podpowie? – lubił poprawiać rozmawiających z nim dziennikarzy, że piłki nie można utrzymać „w boisku”, bo przecież gra się na boisku; na jego powierzchni, a nie głęboko w ziemi. Niestety zadarł z wiatrakami. Trenera w ekstraklasie nie ma już od dawna, natomiast krytykowany przez niego zwrot zyskuje nowych wyznawców.

Ja też już raz na ten temat wypowiedziałem się „W boisku na hali”, więc nie warto powtarzać tych samych argumentów. Tylko na wszelki wypadek przypomnę tym komentatorom, którzy wiedzą lepiej, że piłkarz wchodzi na boisko; na boisku gra w piłkę, więc tylko na boisku, jeśli oczywiście potrafi, może ją utrzymać.
Od czasu do czasu słyszymy także o piłkarzach będących „w rozgrzewce” albo narciarzach „w treningu”. O tym też już pisałem? Przepraszam, skleroza dysku twardego... Zmierzam do tego, że już zacząłem się poważnie zastanawiać, czy przyimek „w” nie zaczął przypadkiem żyć własnym życiem. Raz przyszło mi nawet do głowy, że postanowił zrobić karierę, idąc po trupach innych przyimków.
Uspokoili mnie komentatorzy, którzy ubogi krewny tego „w”, lekceważony, wręcz pogardzany przyimek „na” wzięli pod opiekę i zaczęli promować przy każdej okazji. Nie wiem, co z oni z tego mają; ja mam trochę śmiechu.
Przyzwyczaiłem się, że piłkarze biegają „na dużej szybkości”, chociaż samochodami jeżdżą z dużą, czasem nawet zbyt dużą prędkością. Inni, zwłaszcza obrońcy lub bramkarze, „interweniują na dużym ryzyku”. Te zwroty można usłyszeć naprawdę często, wystarczy oglądać transmisję – a niech tam! – na właściwej cierpliwości. Kiedyś być może zirytowałoby mnie zdanie o drużynie, która wysoko prowadząc, już tylko „spacerowała na dużym spokoju”.
Tak mnie komentatorzy ostatnio urobili, że nawet doceniłem „akcję napastnika na dużej fantazji”. Muszę doprecyzować – doceniłem nie zawodnika, lecz dziennikarza, że coś takiego przeszło mu przez gardło i mikrofon. Palnąć jakąś bzdurę, którą potem będą powtarzali inni, to też jest jakiś wyczyn. Teraz czekam na kogoś – piłkarza, siatkarza, szczypiornistę – aby zadebiutował w reprezentacji Polski „na dużej tremie”.
Przyznaję, że do pisania dzisiejszego felietonu zabrałem się trochę za późno i na sporym pośpiechu. Muszę już kończyć, bo zaraz kolejny mecz w telewizji. Obiecuję, że obejrzę na uwadze, aby nie przegapić tematu na przyszły tydzień.

czwartek, 29 października 2015

On tylko gra

Ja tu sobie (no i wam) gadu-gadu o polityce, debatach i wyborach, a tam talenty komentatorów – na szczęście nie wszystkich – rozwijają się szybciej niż kariera Roberta Lewandowskiego. Jemu – ostatnio rzadko, ale jednak – zdarzają się mecze bez gola, natomiast im nie zdarzają się transmisje bez zdania wypowiedzianego jakby z myślą o tym blogu. Doceniam i szczerze dziękuję.

Jeśli o piłkarzach nie będących bramkarzami... Stop, tu zróbmy krótką dygresję, bo komuś może się nie podobać pisownia rozłączna „nie” z imiesłowem przymiotnikowym. Pod koniec XX wieku Rada Języka Polskiego postanowiła ujednolicić zasady pisowni tej partykuły z imiesłowami czynnymi i biernymi, lecz nie wszyscy jej członkowie podzielają ten pogląd. Jeśli więc komputer alarmuje was wężykiem, że w „nie będących” jest błąd, to mu nie wierzcie, bo można i tak, i tak, chociaż kiedyś trzeba będzie jednak pożegnać się ze spacją.
Wracajmy jednak na boisko. Jeśli o piłkarzach nie będących bramkarzami, obrońcami, skrzydłowymi albo napastnikami myślicie, że to pomocnicy, to jesteście w błędzie (a nawet mylnym błędzie – mogłaby dopowiedzieć jedna z postaci z „Czterdziestolatka”). Jeśli to nie obrona, nie skrzydło, nie atak i nie pomoc wreszcie, to co? To „ośrodek kreacyjny” – doniósł pan komentator.
Przyznaję, że zaniemówiłem. Na szczęście na krótko, bo kilka minut później dowiedziałem się, co może przynieść sukces drużynie, która właśnie przegrywała. Ja na pewno bym nie zgadł, wy raczej też nie. Chyba nikt by nie wpadł na to, że „losy meczu może odwrócić” (czy zauważyliście, jak często sprawozdawcy posługują się tym wytrychem?) „optymalizacja akcji ofensywnych”... Nie lubię trzykropków, też często nadużywanych, ale w tym przypadku poddaję się – w odruchu bezradności nie potrafię zoptymalizować zakończenia tego wątku.
Nie raz i nie dwa wyżywałem się na dziennikarzach błądzących „w świetle bramki”. Wydawało mi się, że na ten temat już chyba wszystko zostało napisane. Nic z tych rzeczy – mikrofon wyzwala w ludziach niezwykłą pomysłowość. Jeden z ekspertów poinformował telewidzów o statystyce, która mówi, że „98 procent goli pada ze światła bramki”. Proszę pana, my o tym dobrze wiemy, bo oglądamy i słuchamy. Niech pan lepiej powie to piłkarzom, którzy próbują strzelać z ciemności, a potem się dziwią, że nie mogą trafić.
Niektórym, na przykład Robertowi Lewandowskiemu, udaje się zasmucić bramkarza, a niektórym komentatorom udaje się wtedy po raz kolejny rozweselić telewidzów. Wiecie, co niedawno zrobił jeden z napastników? „Osadził gola w siatce bramki”! Ode mnie wykrzyknik, od nas wszystkich oklaski.
„Teraz on gra pomocnika” – oznajmił inny z moich faworytów. Tym jednym zdaniem wyjaśnił, dlaczego temu zespołowi tak tego dnia nie szło. Bo piłkarz tylko grał, czyli udawał pomocnika, może nawet podszywał się pod niego, i nie był w stanie pomóc drużynie, a co dopiero pokierować jej ośrodkiem kreacyjnym. Dobrym rozwiązaniem mogłoby być zaangażowanie w roli pomocnika kogoś z piłkarskiej reprezentacji Polski artystów. Sam tego meczu nawet najlepszy aktor raczej by nie wygrał, ale może zagrałby na Oscara?
Co z tego, że mecz dobry, jeśli facet z mikrofonem tylko gra komentatora?

czwartek, 22 października 2015

Kwestia z dedykacją

Pięć miesięcy temu wziąłem pod lupę polszczyznę byłego i obecnego Prezydenta RP („Chcę powiedzieć jedno”). W tym tygodniu mieliśmy aż dwie debaty. Poglądów i programów oceniać nie zamierzam (a nuż ktoś zechciałby je poznać już w trakcie ciszy wyborczej?), ale język liderek największych partii – z przyjemnością.

Z przyjemnością, ponieważ podczas pierwszej debaty kandydatki na szefową rządu (zwykle używam wyrazu „premier”, lecz w tym zdaniu zazgrzytałby zbyt głośno, natomiast do słowa „premiera” jeszcze nie dojrzałem; Kongres Kobiet jeszcze długo musi nade mną pracować) radziły sobie wyraźnie lepiej niż kandydaci na szefa państwa.
Podczas pojedynku Ewy Kopacz z Beatą Szydło (proszę zwrócić uwagę, że taka jest kolejność alfabetyczna), zanotowałem więcej powodów do pochwały niż nagany. Obie panie mówiły „rok dwa tysiące szósty”, choć na co dzień w telewizji częściej słyszymy błędny „dwutysięczny szósty”. Nawet o przemyśle wspominały wyłącznie w liczbie pojedynczej. Pozwolę sobie zwrócić uwagę, że ten rzeczownik nie ma liczby mnogiej. Co prawda „Wikisłownik” podsuwa „przymysły” we wszystkich przypadkach, ale z tego źródła radzę nie korzystać. Na wszelki wypadek powtórzę: „przemysł” tak, „przemysły” nie!
Jeśli już koniecznie miałbym się do czegoś przyczepić, to do „państwo wiecie”, „państwo macie” itp. To nie błąd, ale taka konstrukcja jest znacznie mniej oficjalna niż „państwo wiedzą” czy „państwo mają”. W tych okolicznościach liczba mnoga utrudnia wybór między drugą a trzecią osobą. W liczbie pojedynczej raczej nie zwrócimy się do słuchacza/słuchaczki „pan wiesz” lub „pani masz”.
O wiele gorzej – oczywiście pod względem językowym – wypadła druga debata, ta ośmioosobowa. Usłyszeliśmy w niej na przykład o „ilości emerytów”. Ludzi nie liczymy na wagę, ludzi liczymy na sztuki, a skoro tak, to należy mówić o ich liczbie. Bardziej szczegółowy wykład o różnicy między liczebnikami policzalnymi a niepoliczalnymi znajdziecie tutaj.
Jakiego by tematu nie poruszano, zadający pytania dziennikarze i odpowiadający na nie politycy mówili wyłącznie o kwestiach. To też nie błąd, to jedynie oznaka nieznajomości synonimów. Nikt nie wspomniał o sprawie, temacie, zagadnieniu, sferze czy choćby problematyce. Na tle chóru śpiewającego ten sam refren można było przedstawić się jako błyskotliwy(a) solist(k)a.
Wielu polityków i wyborców, dziennikarzy zresztą też, ma kłopot z odmianą nazwiska Janusza Korwin-Mikkego. Zasada wcale nie jest jednoznaczna. W dwuczłonowych nazwiskach męskich pierwszego członu nie odmieniamy, jeśli jest to nazwa herbu. A kto dziś zna się na heraldyce? Znacznie częściej pierwszy człon jest nazwiskiem, przydomkiem lub pseudonimem. Posłużę się przykładem, bo akurat przypomniał mi się dowcip sprzed prawie 34 lat:
– Jak się nazywał piewca polskich Tatr?
– Kazimierz Przerwa-Tetmajer.
– A jak nazywa się piewca stanu wojennego?
– Janusz …..-Przymanowski.
W miejsce kropek należy wstawić słowo powszechnie uważane za wulgarne. Na pewno nie herb szlachecki, więc oba człony można odmieniać do woli.

PS. Z ostatniej chwili: „Potrzebny jest sprawny resort lub pion dedykowany energetyce” – powiedział(a) szef(owa) jednej z partii. „Dedykować”, jeśli wierzyć Słownikowi Języka Polskiego, znaczy „poświęcić” lub „ofiarować”, ale nie resort, pion czy ministerstwo, lecz dzieło sztuki, film, książkę... Albo wpis na blogu, co niniejszym czynię.

czwartek, 15 października 2015

Pan profesor Janek

Nie wiem, dlaczego dopiero dzisiaj – kilka dni po meczu, w którym piłkarska reprezentacja Polski wywalczyła awans do turnieju finałowego mistrzostw Europy – natknąłem się na Facebooku na informację, niemal donos: „Zobacz nowe wideo z szatni Polaków. Krychowiak mówił Bońkowi na ty!”.

Dziennikarzy i redaktorów, jak się domyślam, oburzyła ta poufałość Grzegorza Krychowiaka w stosunku do Zbigniewa Bońka. Mnie też się nie podoba, jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta krytyka jest strasznie wybiórcza. Kiedy piłkarz zwraca się do prezesa po imieniu, to „be”, a kiedy komentator albo reporter do piłkarza, to wszystko jest „cacy”. Otóż nie jest. Uzasadnienie napisałem zresztą już pół roku temu w felietonie „HerrMotyl”.
Argumentów nie będę powtarzał, choć każdy tydzień przynosi nowe przykłady. Każda kolejka ligowa, co ja mówię – każdy mecz!, kończy się rozmową przy linii bocznej. Dziennikarz lub dziennikarka pyta Grześków, Krzyśków, Piotrków i innych Jarków, jak im się grało, dlaczego wygrali albo dlaczego przegrali, jak oceniają spotkanie i tak dalej, i tak dalej... Wielu piłkarzy udziela odpowiedzi w konwencji per pan/pani, co pytającym w ogóle nie przeszkadza.
Mnie by przeszkadzało, bo chyba jakiś taki staroświecki jestem... Nie tak dawno temu w biurze prasowym, w którym pracowałem, podszedł do mnie nieznany mi osobiście młody dziennikarz. Po wyglądzie oceniłem, że raczej jeszcze nie chodził do podstawówki (nawet gdyby już wtedy obniżono wiek szkolny), gdy ja już byłem po studiach. Czegoś nie wiedział lub o coś prosił, już nie pamiętam, w każdym razie zwrócił się do mnie po imieniu. Na tę niestosowność zwróciłem mu uwagę („Panie kolego...”), którą wprawdzie przyjął do wiadomości, lecz nie ukrywał zdziwienia.
Sam też musiałem wyglądać na równie zdziwionego, kiedy miałem 15, najwyżej 17 lat. Do naszego szkoleniowca zwracaliśmy się „Trenerze...” i nikomu to nie przeszkadzało. Nawet jemu, bo dopiero co skończył studia. Pewnego razu jednak naszą rozmowę z nim usłyszał inny trener – dużo starszy, znacznie bardziej utytułowany, naprawdę figura w naszym klubie.
– Do szkoły chodzicie? – zapytał.
– Oczywiście... – odpowiedzieliśmy niepewnie, bo nie mieliśmy pojęcia, do czego zmierza.
– Do liceum?
Potwierdziliśmy. Wtedy dotarł do sedna:
– Czy do nauczycieli też zwracacie się „Profesorze...”?
Komentator jednych z tegorocznych mistrzostw świata przez pół transmisji wisiał na telefonie i rozmawiał z szefem polskiego związku sportowego. Przez kilka dni ani razu, na wszelki wypadek powtórzę: ani razu!, nie zaczął pytania od sformułowania „Panie prezesie...”, lecz zawsze od „Prezesie...”. Zwracałem na to uwagę na Twitterze, więc jeśli ktoś jest obserwatorem mojego konta, to zapewne przypomina sobie, o którą dyscyplinę, stację telewizyjną i komentatora chodzi.
Czytałem kiedyś wypowiedź profesora Jana Miodka na temat kultury języka. Zapamiętałem, że na Śląsku konieczną oznaką szacunku jest – po obowiązkowym pan/pani – nazwisko rozmówcy, więc w rodzinnych stronach za zwrot „Panie Miodek...” pan profesor na pewno by się nie obraził. Co innego, gdyby był wykładowcą na Uniwersytecie im. Stefana Batorego. W Wilnie nawet uczennica podstawówki mogłaby zwrócić się do niego „Panie Janku...” i nikt z tego powodu by jej nie strofował.
Z jednym z kolegów wymieniałem na Twitterze opinie na temat relacji dziennikarz – sportowiec. Dzielnie zniósł krytykę, a na swoje i swoich kolegów usprawiedliwienie odpisał, że to kwestia przyjętej wcześniej konwencji, o której piłkarze przed kamerą często już nie pamiętają. Jeśli oni zapomnieli, niech zapomni także dziennikarz. Czy naprawdę coś straci, jeśli zwróci się do rozmówcy „Panie Grzegorzu (Krzysztofie, Piotrze czy inny Jarosławie)...”?

czwartek, 8 października 2015

Autor swojego pecha

Naprawdę bardzo przepraszam. Wydawało mi się, że o nadużywaniu zaimków dzierżawczych (a szczególnie „swojego” we wszystkich rodzajach i liczbach) napisalem już wszystko, co mogłem napisać; miałem nadzieję, że do tego tematu już nie będę miał powodu wracać. Niestety nie doceniłem kolegów...

Być może nie dość uprzejmie albo za mało stanowczo prosiłem, aby ktoś zechciał wygrać Wimbledon w mojej karierze. Napisałem wtedy o piłkarzach atakujących rywali „swoją” prawą nogą. Oczywiście potrafiliby również lewą, ale to ciągle byłaby przecież ich noga. Pośmiałem się z graczy stających przed szansą zdobycia gola nie dlatego, że jej nie wykorzystali, lecz dlatego, że zmarnowali „swoją” okazję. Być może trochę się zagalopowałem, dostrzegając błąd w zdaniu „Zadebiutował w reprezentacji swojego kraju”. Historia piłki ręcznej zna bowiem przypadek zawodnika, który w (czy nie korci was, aby jednak dodać „swojej”?) reprezentacyjnej karierze bronił barw czterech państw, czyli jednego swojego i trzech obcych.
Pisałem o tym dziesięć miesięcy temu. W tym czasie klasycy podsunęli mi nowe przykłady, które – moim zdaniem – przebijają poprzednie, więc nie wolno skazywać ich na zapomnienie. Nie mam już pewności, czy wyświadczam komentatorom przysługę, pomijając dyscypliny sportu, rangę zawodów, nazwy stacji telewizyjnych i personalia. Wnoszą do tematu tyle twórczych elementów, jakby chcieli zasłużyć na pochwałę po nazwisku. Nic z tego, mam zamiar wytrwać w postanowieniu.
„Każda ma grymas na swojej twarzy” – zauważył komentator. Gapiłem się w telewizor i oczywiście byłem skłonny zgodzić się z kolegą dziennikarzem. Też widziałem te grymasy, te miny, te spojrzenia. Aż mnie korciło, żeby oderwać wzrok od ekranu, spojrzeć w lustro i rzucić okiem na – no muszę tak napisać! – grymas swojej twarzy.
„Gdyby dobrze dołożył swoje czoło do piłki” – nie da się ukryć, że autor miał na myśli futbolistę. W przypływie złośliwości (jeśli to w ogóle możliwe, ponieważ sporo osób uważa, że złośliwy nie jestem tylko wtedy, gdy śpię) już zacząłem sobie wyobrażać, jak ów zawodnik dokłada do piłki czoło kolegi z drużyny (mieszać w to rywala nie wypadało, bo przecież byłby faul). Nie pomogło, ponieważ i tym razem gol nie padł. Dopiero kiedy zaangażowałem Andrzeja Szarmacha, „bramkarz wyjął piłkę z siatki”. Posłużyłem się cudzysłowem, ponieważ niektórzy komentatorzy nie są w stanie wytrzymać 90 minut bez tego zdania.
„Polka miała swojego pecha” – to oświadczenie wprawiło mnie w przygnębienie. Bo to takie niesprawiedliwe... Gdyby rywalki rywalizowały fair (ile razy słyszeliście, że ktoś „nie grał fair play”?), to albo część pecha Polki wzięłyby na siebie, albo podzieliły się z nią swoim szczęściem lub – jak kto woli – jego brakiem.
Przyznaję, mam fobię. Kiedy słyszę „autor gola”, budzą się we mnie najgorsze instynkty. Dobrze, że nie żyjemy w XXII wieku, bo być może wtedy komentatorzy będą już mogli słyszeć to, co na ich temat mówią telewidzowie. Na szczęście moje opinie zostają między mną a telewizorem. Oczywiście moim, bo w gościach bardzo staram się trzymać język za zębami.
„Autor sprintu” – powiedział komentator, który od dawna ma u mnie miejsce na podium i nie zanosi się na to, aby miał je rychło stracić. Pozwólcie więc, że na tym zakończę. Autocenzura.

czwartek, 1 października 2015

Nowe Zelandki i krasnoarmiejcy

Kilka dni temu w jednej z tych stacji radiowych, które nie nadają wyłącznie łup-łup-łup, wysłuchałem ciekawej i całkiem merytorycznej dyskusji na temat uchodźców (można czytać „uchoćców”, bo wygodniej; pisać nie wypada, bo wstyd). Nie powiem, czy jestem za, czy może przeciw. Zgadzam się natomiast z argumentem, że ewentualnym azylantom będzie bardzo trudno nauczyć się polskiego.

Ha, nam też jest trudno! Sami mamy problemy na przykład z nazywaniem obywateli innych krajów – emigrantów, turystów, sportowców. W środowisku dziennikarzy sportowych do legendy przeszło zdanie, że „na boisko wychodzą Beldzy i Holendrowie”. Belgowie i Holendrzy zajmowali się kopaniem piłki, więc potknięciem (a czy ja mówię, że jedynym?) już emerytowanego polskiego komentatora raczej się nie przejęli.
Wciąż pracuje komentator, którego przejścia na emeryturę od dawna nie mogę się doczekać. Jego „dorobek” jest naprawdę niepowtarzalny, bogaty, wręcz niezwykły. Wydawało mi się, że mój ulubieniec nie wniesie już niczego nowego do internetowej literatury na ten temat, a jednak – jak uczy sport – nie wolno nie doceniać przeciwnika. Właśnie dowiedziałem się od niego, że Polki przegrały z „Nowymi Zelandkami”. Jeśli dłużej się nad tym zastanowić, to może i lepiej, bo gdyby przegrały ze starymi, to porażka byłaby jeszcze bardziej dotkliwa.
„Polak wystąpił w ataku w miejsce Czeczeńca” – błąd czy nie błąd, zapytał jeden z moich znajomych. Sam bym powiedział raczej, że „w miejsce Czeczena”, ale obie formy są na szczęście poprawne. Nie ma natomiast żadnej dowolności w określeniu miszkańców Armenii. „Armeniec” – naprawdę to słyszałem – kojarzy mi się raczej z „krasnoarmiejcem”, czyli jednoznacznie źle. Ormianin, Ormianka, Ormianie – tak się mówi, kolego redaktorze.
Na boiskach piłkarskich całkiem dobrze poczynają sobie gracze rodem z Ghany, świadomie sprawiając kłopoty wszystkim bramkarzom i już całkiem niechcący polskim komentatorom. W eterze słychać zwykle, że „Ghańczyk to” albo „Ghanijczyk tamto”. Słownik Języka Polskiego faktycznie uznaje dwie wersje, ale nie obie. Ghańczyk jest w porządku, natomiast drugi wariant, znacznie mniej popularny, to Ghanin.
Kiedy komentator opowiada na żywo o tym, co widzi, ma prawo czasem się zapomnieć i popełnić błąd. Co jednak począć z tytułami w mediach papierowych lub internecie? Aż nas korci, żeby skrytykować. Niedawno kolega podsunął mi taki przykład: „Na festiwalu operowym w finlandzkiej Savonlinie”. Już mu poświęciłem – tytułowi, nie Maćkowi – cały akapit, już go nawet wstawiłem jako nowy post, lecz instynkt samozachowawczy kazał mi wstrzymać się z publikacją. Zajrzałem do słownika. Z wielkim niedowierzaniem przeczytałem, że przymiotnik „finlandzki” jest jak najbardziej poprawny, jeśli odnosi się do kraju. Savonlina leży Finlandii, więc – czy to się nam podoba, czy nie – jest finlandzka. Przymiotnik „fiński” nauczmy się ograniczać do określenia narodu i jego przedstawicieli.
Na tym tle Norwedzy i Norwegowie nie powinni już budzić żadnych emocji. SJP dopuszcza dwie formy. Wprawdzie druga jest używana znacznie częściej, jednak od dawna nie ma monopolu na rację. Kto wie, może kiedyś nawet Beldzy i Holendrowie zagrają w zgodzie z normami języka polskiego?

piątek, 25 września 2015

Liczba z kropką

W czystym, podlaskim powietrzu nie unosiło się żadne wi-fi. W tych okolicznościach przyrody mój laptop przez prawie tydzień robił tylko za maszynę do pisania (i czytania, jeśli można tak powiedzieć), a telewizor gospodarza – za szafę grającą. Ucieczka przed pracą była tylko pozorna, za to przed mediami – udała się znakomicie.

Wszystko, co dobre – w tym urlop – kończy się zbyt szybko. Wsiada człowiek do auta, włącza (czasem miałby ochotę od razu wyłanczać) radio i już wie, że po kilkugodzinnej podróży (uwaga na roboty drogowe na drodze wylotowej z Białegostoku!) mógłby napisać kolejny odcinek, gdyby tylko chciało mu się notować błędy dziennikarzy, prezenterów, polityków, celebrytów… Powrót – tak samo jak linia autowa jest częścią boiska – można uznać za część wakacji, więc kilka pysznych kąsków jednak pochłonął eter.
Ja leniłem się na Mazurach i Podlasiu, a mój telewizor nudził się w pustym domu. Kiedy wróciłem, wydawało mi się, że mrugnął do mnie (już chciałem napisać „mrugnął dla mnie”, bo nasłuchałem się regionalizmów białostockich z wariacjami suwalskimi) którąś diodą, jakby prosząc o włączenie. Niechętnie, ale dałem się przekonać.
„Przegrywa (albo wygrywa, bo cytuję z pamięci) o minutę dwadzieścia dwa” – powiedział komentator kolarstwa. Od razu przypomnieli mi się komentatorzy lekkiej atletyki, którzy również – mówiąc o wynikach – zdają się nie pamiętać, że każda godzina, minuta i sekunda jest rodzaju żeńskiego i chciałaby być starannie odmieniana. Czy kolarz wygrywał, czy przegrywał, czy o 1.22, czy o 2.40, sprawozdawca powinien był powiedzieć, że „o minutę dwadzieścia dwie”, a tym bardziej „o dwie czterdzieści”, nie „o dwa czterdzieści”.
Na wszystkich dworcach ten błąd jest powtarzany z większą regularnością niż przejeżdżające przez nie pociągi i autobusy. „Planowy czas odjazdu dwunasta zero jeden” – informują głośniki. Nie, proszę głośników – „dwunasta zero jedna”, jeśli oczywiście nie będzie opóźnienia.
Przed urlopem ktoś zadał mi pytanie: „Czy przyznane zostały już akredytacje prasowe dla dwoje dziennikarzy naszej redakcji?”. „Zostały” – odpisałem i aż korciło mnie, żeby dodać, że „oczywiście, ale dla dwojga”, bo tak powinna wyglądać prawidłowa odmiana. Przed naciśnięciem klawisza WYŚLIJ na wszelki wypadek rzuciłem jeszcze okiem na listę akredytowanych. Zrezygnowałem z wszelkich dopisków, bo ta redakcja zgłosiła nie dwoje, lecz dwóch dziennikarzy. Komentarz raczej zbędny.
Z moich notatek wynika, że jakiś gracz potrzebował „trzydzieści pięć minut”, aby zdobyć gola. Robertowi Lewandowskiemu piłkarz nie zaimponował, natomiast komentator podpadł polonistom. Potrzebować kogo?, czego? – czyli dopełniacz, nie biernik. Napastnik Bayernu Monachium potrzebował zatem dziewięciu minut, a ten drugi aż trzydziestu pięciu.
Z zawodowego obowiązku, lecz bez przyjemności, dość regularnie przeglądam portale tenisowe. „Została 1 finalistką” – donosił jeden z nich. Co to za turniej, że w finale tylko jedna finalistka? – zainteresowałem się. Jedna, bo jedynka bez kropki jest przecież liczebnikiem głównym. Autorowi tytułu chodziło zapewne o to, że ta tenisistka została pierwszą finalistką tych zawodów, ale w tym przypadku przy jedynce należało postawić kropkę, bo to liczebnik porządkowy.
Jednym z niewielu wyjątków jest zapis daty – z kontekstu niedwuznacznie wynika bowiem, że chodzi o dzień miesiąca albo rok. Nie można jednak mówić – a ile razy można to powtarzać? – rok „dwutysięczny piętnasty”. Uparcie nieprzekonanych odsyłam do „Winy Ruska".



czwartek, 10 września 2015

Dramat za klawiaturą

Gdy siadałem do pierwszego odcinka, nie byłem pewien, czy wystarczy mi tematów. Wiem, czasem się powtarzam – już ktoś mi zwrócił uwagę, że niekiedy wplatam linki do wcześniejszych wpisów (odpowiadam: nauczyłem się, jak to robić, więc korzystam) – ale najwyraźniej nie doceniłem kolegów dziennikarzy i redaktorów.

Wczoraj na Facebooku znalazłem podpowiedź-delicję – „Tytuł z dzisiejszego Super Expressu: >Martwy kierowca zaparkował na kopercie<. Wszyscy – Krzysztof Mich (razem pracowaliśmy w „Expressie Wieczornym”), który ten smaczek wypatrzył, i ja, i autorzy pozostałych komentarzy – trochę się pośmialiśmy, ale, jeśli trochę dłużej się nad tym zastanowić, śmiać się nie ma z czego.
„Super Expressu” – tej drugiej gazety z tej samej półki zresztą też – nie czytam, ale wiem, jak się ją robi. Gdybym napisał, że tak samo jak kiełbasę i politykę, to wcale bym nie skłamał. I tu, i tam liczy się bowiem tylko efekt końcowy – żeby ludzie kupili, a że zawartość rzadko (jeśli w ogóle...) zgadza się z opisem? W kiełbasie nie ma mięsa, w polityce są tylko obietnice bez pokrycia, a w mediach (nie wszystkich oczywiście) nie liczy się prawda, lecz sprzedaż, oglądalność i klikalność.
Tytuł z martwym kierowcą w roli głównej zapewne wziął się stąd, że nagłówki w stylu „Śmierć za kierownicą” czy „Dramat kierowcy” już spowszedniały. Czytelnik, coraz obficiej karmiony sensacją coraz oszczędniej przyprawioną faktami, obojętnieje. Razem z nim obojętnieją autorzy tekstów i tytułów. Im zależy już tylko na tym, aby przebić się ze swoim artykułem (w tym kontekście nie znoszę słowa „materiał”; Jerzy Chromik, kierownik działu sportowego „EW” lubił mawiać, że z materiałem to do krawca, a nie do redakcji) najpierw we własnej gazecie, a potem w całym kiosku.
I nikomu to nie przeszkadza, dopóki ktoś pozbawiony sumienia, ale niepozbawiony instynktu zarabiania na czyimś nieszczęściu, nie da na okładce zdjęcia zakrwawionego, konającego dziecka. Proszę nawet nie próbować przekonywać mnie, że w ten sposób gazeta wypełniała jakąś misję – zbędny trud.
O tych brukowcach – które dumnie, bo z angielska, same zwą się tabloidami – pomyślałem wracając z konferencji prasowej. Już po jej zakończeniu rozmawiałem z kilkoma kolegami o swoim blogu. Zapewniają, że czytają. Jeden podziękował nawet za wytknięcie mu „póki co”. Faktycznie – od dawna nie mogę go przyłapać na stosowaniu tego rusycyzmu. Drugi próbował tłumaczyć trzeciego, że po lekturze „Polish-swój-Polish” tak się stresuje, że od razu zapomina o dziś i jutrze i podświadomie mówi o „dniu dzisiejszym” i „dniu jutrzejszym”. Inny docenił, że nie wskazuję palcami autorów, lecz najczęściej popełniane przez nich błędy. Nie powiem – miło było posłuchać...
Wracałem z tej konferencji i zastanawiałem się, co w mediach gorsze. Te drobne pomyłki, często przejęzyczenia, rysują, może nawet kaleczą jezyk polski i utrwalają błędy, ale przecież nikogo nie krzywdzą. Jeśli chodzi o mnie, to polskie brukowce mogą wziąć (czy ktoś jeszcze napisze kiedyś „wziąść”?) przykład z jednego z mistrzów tego gatunku. Niedawno „Bild” – nie wiem, co chciał udowodnić – wydrukował jeden numer całkowicie pozbawiony zdjęć. Jeśli miałyby być na nich tylko trupy, celebryci albo fotomontaże, to ja jestem za – za gazetą bez obrazków.
Przez najbliższy tydzień – panie i panowie, komentatorzy i prezenterzy, autorzy artykułów i tytułów – możecie mówić i pisać co i jak chcecie. Obiecuję, że nie będę oglądał telewizji ani czytał gazet, bo w tym czasie zamierzam polish-swój-Deutsch.

czwartek, 3 września 2015

Wziąść się w cudzysłowiu

Facebookowym przebojem zeszłego tygodnia było słowo „wziąść” (o, edytor tekstu chciał wbrew mojej woli poprawić je na „wziąć”), wylansowane i bronione aż do ostatniej kropli atramentu przez Krystynę Pawłowicz. Przepraszam panią profesor i tych, którzy zasugerowali mi ten przypadek jako temat do kolejnego wpisu, że musieli czekać, ale u mnie sportowcy zawsze będą mieli pierwszeństwo przed politykami.

Politycy, chociaż statystycznie lepiej wykształceni, wcale nie mówią po polsku lepiej od sportowców. I ci z koalicji, i ci z opozycji, i ci, którym tylko się wydaje, że mają szansę dostać się do parlamentu, jednakowo kaleczą polszczyznę z mównicy oraz w studiach telewizyjnych i radiowych.
Po tygodniu można chyba uznać, że każdy, kto ma dostęp do internetu, już nigdy nie powie, a tym bardziej nie napisze „wziąść". Podziękujmy pani profesor za lekcję i uznajmy, że był to pojedynczy przypadek. Gdyby jednak miał się okazać „pojedyńczy”, to zastrzegam sobie prawo, aby wrócić do tematu i wytknąć błąd.
Nie trzeba długo myśleć, aby wymyślić – nie „wymyśleć”! – że wymowy „włanczać” i „wyłanczać” z nosowym „a” nijak nie da się przenieść na papier. W tym miejscu aż się prosi o dygresję. Bardzo popularne kiedyś w językach słowiańskich samogłoski nosowe przetrwały już tylko w polskim i kaszubskim. Nosowe „o” zapisujemy jako „ą”, natomiast „e” – „ę”. Dla nosowej samogłoski „a” brakuje graficznego odpowiednika, więc możemy o niej zapomnieć bez żadnego uszczerbku dla tradycji.
Nie tylko „w dniu dzisiejszym” (już pisałem w „Winie Ruska”, że to – podobnie jak „pod rząd” – rusycyzm) słyszałem, że nie powinniśmy żyć przeszłością, że należy „patrzyć” w przyszłość. Niechętnie przyznaję, że ta forma jest już tolerowana przez autorów słowników języka polskiego. Złośliwie dodam, że w Sejmie jeszcze jakoś ujdzie. Forma „patrzeć” jest bardziej staranna i lepiej świadczy o polszczyźnie mówiącego.
Od posłów z przednich rzędów należy wymagać więcej, bo nie tylko kształtują polską politykę, ale również mają wpływ na język. Posłom z ostatnich ław można natomiast współczuć. Wcale nie dlatego, że im najtrudniej o reelekcję; wielu z nich nie wie nawet, jakie miejsce zajmuje. Niektórzy uważają, że „tylnie”. Aby łatwiej zapamiętali, podpowiadam, że jeśli złapią gumę (przed tym nie uchroni żaden immunitet), to albo w przednim, albo tylnym kole. Tylne oczywiście może być prawe albo lewe, ale nigdy nie powinno być „tylnie”.
Nie wiem, czy jestem przekonujący. Jeśli nie, to trudno, ale w żadnym (bez „bądź” w środku tego zwrotu!) razie nie chciałbym być „przekonywujący”, bo to błędny wynik syntezy imiesłowów pochodzących od czasownika dokonanego „przekonać” („przekonujący”) i czasownika niedokonanego „przekonywać” („przekonywający”). Również w tym przypadku to chyba kwestia czasu, kiedy takze ta niepoprawna forma przebije się do polszczyzny codziennej.
Czy ja przypadkiem nie nadużywam cudzysłowu? Dziennikarze, a także politycy, bo to przecież głównie z ich powodu dzisiaj się spotykamy (przypominam o paskudnym „dniu dzisiejszym”), miewają problemy z cudzysłowem w dopełniaczu i zdarza im się powiedzieć „cudzysłowiu” lub „cudzysłowia”. Znacznie częściej – i w mowie, i w piśmie – nie radzą sobie z miejscownikiem. Która wersja – „w cudzysłowiu” czy „w cudzysłowie” – jest poprawna i dlaczego? Sprawdźcie „W temaciecudzysłowu”.

piątek, 28 sierpnia 2015

Partykuła na spacerze

W tym tygodniu chyba cała Polska siedzi przed telewizorami i ogląda relacje z lekkoatletycznych mistrzostw świata. To zawsze dobra okazja, aby przypomnieć – chociaż niektórzy dziennikarze i tak nigdy tego nie zapamiętają – że kulą się nie rzuca, lecz pcha. Dziś jednak nie o tym, dziś o szyku przestawnym.

„Mistrz Europy Adam Kszczot z Zurychu” – tak komentator przedstawił jednego z finalistów biegu na 800 metrów. Być może za rok, jeśli Polak awansuje do finału olimpijskiego, usłyszymy, że to „wicemistrz świata Adam Kszczot z Pekinu”. Sprawdziłem z ciekawości – to lekkoatleta z Opoczna.
Niecałe trzy miesiące temu w „Ewidentnych wiatrakach” wspomniałem, że w języku polskim można – zależnie od potrzeb – zmieniać kolejność słów w zdaniu, jednak nie wolno tego robić w sposób dowolny i bez ograniczeń. Od tamtej pory zanotowałem sporo kolejnych przykładów zbytniej swobody w wykorzystywaniu szyku przestawnego.
„Grała Williams na forhend Larsson” – to oczywiście opis meczu tenisowego. Czy domyślilibyście się, nie patrząc na ekran, kto komu grał na forhend – Amerykanka Szwedce czy Szwedka Amerykance? Ja ten mecz oglądałem, więc dobrze przypuszczacie – to zdanie powinno prawidłowo brzmieć tak: „Larsson grała Williams na forhend”.
Przy okazji prośba do komentatorów, aby w takich sytuacjach częściej posługiwali się narodowością zawodniczek. Większość obcojęzycznych nazwisk kobiet nie poddaje się naszej obróbce przez przypadki i naprawdę trudno zgadnąć, czy to Williams coś robi rywalce, czy raczej rywalka Williams.
Niewłaściwe użycie szyku przestawnego może zamienić zdanie prawdziwe na nieprawdziwe. „Skrobanie po achillesach Diego Costy”... Kto nie widział, ten by pomyślał, że skrobali Diego Costę. Ja widziałem – skrobał Diego Costa. „Udało się Holendrom strzelić bramkę” – domyślamy się, że to Holendrzy zdobyli gola, ale (znając naszych komentatorów) pewności jednak mieć nie możemy. „Strzał na bramkę Kowalskiego” – to wcale nie była bramka Kowalskiego, bo to Kowalski strzelał.
Szyk przestawny bywa bardzo pomocny w zwróceniu uwagi na to, co – w zamiarze mówiącego – jest najważniejsze lub najciekawsze. Jest subtelna różnica między zdaniami „W tym tygodniu chyba cała Polska siedzi przed telewizorami”, „Chyba cała Polska siedzi przed telewizorami w tym tygodniu” i „W tym tygodniu siedzi przed telewizorami chyba cała Polska”. Znacznie częściej jednak, błędnie zastosowany, szyk przestawny prowadzi na manowce. Zwróćmy uwagę, jak bardzo – wędrująca po całym zdaniu partykuła „tylko” – zmienia jego sens.
W finale biegu na 800 metrów Polak był wolniejszy tylko od Kenijczyka” – i właśnie tak było.
Tylko w finale biegu na 800 metrów Polak był wolniejszy od Kenijczyka” – z tego zdania wynika, że Adam Kszczot wygrywał z tym rywalem we wszystkich pozostałych startach w tej konkurencji.
W finale biegu tylko na 800 metrów Polak był wolniejszy od Kenijczyka” – nie brzmi to zgrabnie, ale sugeruje, że z tym rywalem nasz zawodnik wygrał na innych dystansach.
W finale biegu na 800 metrów tylko Polak był wolniejszy od Kenijczyka” – w tym przypadku Adam Kszczot zajął nie drugie, lecz ostatnie miejsce.
Na Facebooku jeden z moich znajomych zamieścił (mógłbym napisać również, że „Jeden z moich znajomych zamieścił na Facebooku…”) zdjęcie telewizora, bo nie mógł uwierzyć w to, co przeczytał na tak zwanym żółtym pasku. „Pijany kierowca autobusu wiózł pasażerów bez prawa jazdy”. Współczuję pasażerom wcale nie dlatego, że trafił im się szofer po spożyciu. Przykro mi, że z jakiegoś powodu nie mają prawa jazdy.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Komentator zaczerpnięty ze stajni

Jeśli źle lub bardzo źle mówi były piłkarz lub trener, pomagający komentatorowi i nam, widzom, spojrzeć na mecz bardziej fachowym okiem, z rezygnacją macham ręką. Widocznie nie można mieć wszystkiego, czyli eksperta potrafiącego połączyć treść z formą. Co można zrobić, kiedy – aż się prosi, żeby za telewizorem wstawić przymiotnik „ewidentne” – błędy popełnia zawodowy dziennikarz? Zmienić kanał?

Można, ale telewidz nigdy nie ma pewności, czy nie trafi z deszczu pod rynnę. Polityków strach słuchać, bo nawet kłamać nie potrafią poprawnie. Reporterzy, publicyści i prezenterzy szybko przyswajają sobie błędy rozmówców i chętnie dzielą się nimi swoimi. Reklamodawcy nie szanują ani naszej inteligencji, ani wrażliwości językowej… W radiu niewiele lepiej, a w internecie już prawie dno.
W tej sytuacji nie zmieniłem kanału, za to z jeszcze większą zawziętością notowałem kolejne wpadki komentatorów. Wczoraj największe wrażenie zrobiło na mnie zdanie: „Nie było tak jak wczoraj, gdzie zajmowano się przede wszystkim...”. Już nie słuchałem, kto i czym zajmował się przede wszystkim, ponieważ próbowałem zgadnąć, jak można było użyć zaimka pytajno-względnego „gdzie” do określenia czasu, nie zaś miejsca zdarzenia. Jak można nie wiedzieć, że właśnie do tego celu stworzony jest zaimek „kiedy”?
Pisałem już o tym równo pół roku temu w rozdziale „Gdzie wzrok nie sięga, tam język pośle”. Jeden z moich dobrych znajomych, pomagający mi w tropieniu błędów najczęściej powtarzających się w polskich mediach, podrzucił w komentarzu kolejny przykład. „Terroryści dokonali zamachu, gdzie są ofiary śmiertelne". Powoli dochodzę do wniosku, że wszyscy jesteśmy terroryzowani przez ludzi, którzy – tu ograniczę się do dziennikarzy sportowych – wszystkie wyniki, tabele, rekordy i rankingi mają w małym palcu (zamiast w komputerze), lecz już zapomnieli, na którą półkę odłożyli słownik poprawnej polszczyzny.
Nie będę przeszukiwał kilku stron notatek, bo mam pod ręką dwa pyszne przykłady z transmisji jednego z wczorajszych meczów eliminacji piłkarskiej Ligi Mistrzów. Krótka dygresja... Są tacy komentatorzy, którzy przez 90 minut potrafią kilkanaście razy przypomnieć, że to mecz „piłkarskiej” Ligi Mistrzów. Panowie, czy naprawdę aż za takich idiotów macie telewidzów?
„Sfabrykowali gola” – powiedział pan sprawozdawca. Słownik języka polskiego podpowiada: „wymyślić coś” (nigdy „wymyśleć”!), „sfałszować”. Gdyby powiedział tak o arbitrach, to moglibyśmy bić mu brawo za oryginalne określenie pomyłki sędziowskiej lub wręcz oszustwa. On jednak powiedział tak o piłkarzach drużyny, która zdobyła bramkę. Spalonego nie było, faulu też nie, więc na jakiej podstawie komentator oskarżył ich o fałszerstwo?
„Piłkarz zaczerpnięty ze stajni” – autor ten sam. Stacja naprawdę porządna, inaczej bym za nią dodatkowo nie płacił, ale coraz bardziej przypomina stajnię Augiasza. Skąd zaczerpnęła tego komentatora?


czwartek, 13 sierpnia 2015

Faul czysty jak łza

Dałem sobie kilka dni urlopu, stąd tydzień przerwy w polerowaniu polszczyzny. Wróciłem ze wsi do miasta, znad jeziora i spod lasu przed telewizor i komputer, i od razu wdałem się w wymianę zdań na Twitterze. Wytknąłem jakiś błąd jezykowy, pochwaliłem innego krytykującego – i dalej już samo poszło.

A zaczęło się od niewinnej uwagi Radosława Nawrota, któremu nie jest obojętny język, jakim posługuje się nasza grupa zawodowa, że zwrot „piłkarz jest pod grą” trudno uznać za wzór poprawności albo piękna. Dodałem, że „piłkarz pod kryciem” brzmi co najmniej zalotnie, i wtedy jeden z dyskutantów zarzucił nam, że się czepiamy.
Komentatorzy mówią jak mówią, a ponieważ wszyscy ich rozumieją, to w czym problem? – tak z grubsza argumentował. W tym, szanowny adwersarzu, że mógłbym przecież napisać „adwersażu” i też („terz”...) byśmy się zrozumieli. Otóż nie – każdy język (jak mecze pucharowe, o czym nigdy nie zapominają przypomnieć komentatorzy) „rządzi się swoimi prawami”. Można mówić ładnie lub brzydko, zwięźle lub rozwlekle, interesująco lub zanudzać słuchaczy, ale zawsze trzeba w zgodzie z regułami.
Zastanawiałem się, po jaki przykład sięgnąć, aby pokazać, że „język piłkarski” przekracza nie tylko granice poprawności, ale także absurdu. Nie musiałem długo szukać, bo nie po to od prawie roku robię notatki, żeby teraz tracić czas na myślenie. Tym słowem jest „faul”, przez sprawozdawców, towarzyszących im ekspertów oraz samych piłkarzy powszechnie uważany za synonim „rzutu wolnego”.
„Piłkarz domaga się od sędziego faulu” – usłyszałem i zapisałem. Meczu już nie pamiętam, więc teraz staram się wyobrazić sobie tę sytuację. Zawodnik przebiega obok arbitra i żąda, żeby go kopnął albo chociaż podciął? „Ten faul Arsenalowi się należał” – o, to jeszcze ciekawszy lapsus. Czyżby komentator był sympatykiem Tottenhamu i cieszył go każdy faul na piłkarzu rywala zza miedzy? „Nie było faulu” – lubi zapewniać komentator, który zbyt wolno zbliża się do wieku emerytalnego. A faul był, co pokazały liczne powtórki. Nie było tylko gwizdka sędziego i rzutu wolnego, ale to już inny problem.
Kolejnym przykładem szkodliwej nowomowy rozmnażającej się w języku komentatorów jak ostatnio sinice w Bałtyku jest „stały fragment gry”. Jeśli akurat nie patrzę w telewizor, to nie dowiem się, czy chodzi o rzut rożny czy wolny. Stałym fragmentem gry jest przede wszystkim rozpoczęcie meczu, więc dlaczego coraz liczniejsza rzesza komentatorów ekscytuje się kornerem jako pierwszym stałym fragmentem dla tej samej drużyny? Poza tym zawsze warto mówić jak najbardziej konkretnie – precyzja to przecież zaleta.
Albo „przegrać piłkę przez obrońcę”... Zawsze wydawało mi się (i chyba nie zanosi się na to, aby ta definicja miała się zmienić), że „przegrana” znaczy to samo, co „porażka”. Nie dla niektórych komentatorów jednak. Im nie przeszkadza, iż obrońca tej piłki nie stracił (nie przegrał), bo rywal w ogóle nie próbował mu jej odebrać. Tym dziennikarzom, takie odnoszę wrażenie, zależy nie tyle na rzetelnym przekazie, co na orygilności wypowiedzi.
Wróćmy na chwilę do „faulu”. Są jeszcze tacy sprawozdawcy, którzy potrafią użyć porównania, które potwierdza, że znają właściwe znaczenie tego słowa. „Faul czysty jak łza” – ocenił jeden z nich. Sędzia oczywiście tej opinii nie słyszał, ale zgodził się z nią „w ciemno” – gwizdnął i podyktował rzut wolny.

czwartek, 30 lipca 2015

Rekord lepszy od swojego kolegi

Kilka tygodni temu internet przypomniał mi o lekkiej atletyce (nie znoszę „lekkoatletyki”, choć słowniki tolerują tę wersję). Krzyknął mi prosto w oczy tytułem „Nadzieja w skoku o tyczce pobiła rekord Polski”.

Przez chwilę pomyślałem, że Nadzieja to nazwisko młodej, utalentowanej zawodniczki. Język polski łaskawie dopuszcza szyk przestawny, ale przecież nie aż tak dowolnie. Tytuł wygląda zatem na jeszcze jeden skrót myślowy i jest kolejnym dowodem na to, że myśleć zawsze warto, lecz nigdy na skróty.
Znudzony oglądaniem meczów piłkarskich i zmęczony notowaniem ciągle tych samych błędów językowych, przełączyłem telewizor na kanał pokazujący zawody lekkoatletyczne. Nie nadążałem klikać w klawisze laptopa, więc musiałem sięgnąć po notes i długopis.
Przyznaję, że lubię obgryzać (nie ogryzać!) długopisy i ołówki. Szybko spotkała mnie za to zasłużona kara. „Jego rekord życiowy jest lepszy od swojego kolegi” – tak komentator przedstawił jednego z uczestników biegu, a ja z wrażenia omal nie udławiłem się długopisem.
Nadzieja (nie ta od tyczki), że „może uda się pokrzyżować szyki obu Etiopkom”, zabrzmiała całkiem obiecująco, bo byłoby nudno, gdyby na podium stanęły reprezentantki jednego kraju. Komentator wprowadził nas jednak w błąd, bo z kontekstu wynikało, że Etiopki miały pokrzyżowały szyki Kenijkom.
Etiopka, Kenijka – wszystko jedno, bo przed rozpoczęciem kolejnej konkurencji okazało się, że „nie widzimy ją na starcie”. Na jednym z blogów językowych znalazłem apel „Ratujmy biernik!”. Okazuje się, że coraz bardziej zagrożony wyginięciem jest również dopełniacz. „Widzimy ją” – kogo?, co?, czyli biernik; „nie widzimy jej” – kogo?, czego?, a więc dopełniacz.
Komentator zaczął mnie wręcz irytować, gdy w co trzecim, czwartym zdaniu oznajmiał, że jakiś zawodnik „wygrał swój bieg eliminacyjny” (ewentualnie półfinałowy). Mojego biegu wygrać nie mógł, bo wyjątkowo nie startowałem w tych mistrzostwach, a zwłaszcza w ich półfinale. Kiedyś dociekałem, kto zechciałby „wygrać Wimbledon w mojej karierze”. Dziś tylko dodam, że złoty medal olimpijski w lekkiej atletyce też mógłby być, chętnie w którejś z najbardziej spektakularnych konkurencji.
Trochę się rozmarzyłem, wracajmy na ziemię, a konkretnie przed telewizor. „Na torze drugim pobiegnie Południowoafrykanerka” – zapowiedział komentator. Dwa błędy w jednym. Afrykaner, zgodnie z „Wielkim słownikiem poprawnej polszczyzny” pod redakcją Andrzeja Markowskiego, to „potomek kolonistów, którzy osiedlili się w Afryce Południowej w XVII/XVIII wieku”.
Zawodniczka nijak nie wyglądała na pra-ileś-tam-razy-wnuczkę osadników, lecz stanowczo na przedstawicielkę rdzennej ludności Afryki. A gdyby nawet wyglądała... Afrykanerka, bez przedrostka „Południowo-”, w zupełności by wystarczyła, bo w języku potocznym jest to mieszkanka Republiki Południowej Afryki.
Za trzy tygodnie mistrzostwa świata – formę szlifują lekkoatleci, warto by było, aby sprawozdawcy też trochę poćwiczyli. Rekordów, nawet lepszych „od swojego kolegi”, nie trzeba uczyć się na pamięć, ponieważ zna je każdy komputer. Warto natomiast przypomnieć sobie choćby odmianę przez przypadki zaimka „ona”.
A do prezenterów, dla których lekka atletyka nie jest sportem pierwszego wyboru, mam prośbę, aby nie mylili konkurencji z dyscypliną. Dyscypliną jest lekka atletyka, a konkurencjami wszystkie biegi, skoki, rzuty (tu dygresja: kulą się nie rzuca, kulą się pcha!) i wieloboje. Chód oczywiście też, jakżebym mógł o nim zapomnieć?!


czwartek, 23 lipca 2015

Dziewicze podejście do komentowania

Nie wiem, czy w nowym sezonie rozgrywek polskiej ligi piłkarskiej zostaną odkryte talenty na miarę reprezentacji, natomiast ja i kilku znajomych z Twittera już w pierwszej kolejce odkryliśmy talent komentatorski. Taka perełka, że wręcz nie mogę się doczekać drugiej kolejki!

Na ekrany telewizorów wróciła piłka nożna w wydaniu krajowym. Kilka meczów tygodniowo (niektórzy komentatorzy i zwłaszcza eksperci upierają się przy owczej formie „meczy”) można obejrzeć w stacji bezpłatnej. Kibice są z tego powodu bardzo zadowoleni; poloniści znacznie mniej.
Znów usłyszeliśmy – i zapewne jeszcze wiele razy usłyszymy – że „bramkarz wyrzuca piłkę rękoma”. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać, jak to robi na przykład „nogoma”. Z „autorów bramek”, „strzałów z najbliższej odległości”, „celnych trafień” i innych kalek językowych już mi się nie chce żartować, za to z uznaniem odnotowałem oryginalne rozwinięcie kilku innych zwrotów.
Co sądzę o „świetle bramki”, pisałem pięć tygodni temu. Bałem się, że żaden komentator już nie jest w stanie mnie zaskoczyć, a jednak... Czy wiecie, dlaczego jedna z drużyn straciła gola? Bo jej obrońcy „skupili się na swojej połowie światła bramki”! Ależ musiało ich oślepić...
O wyższości przymiotnika „trudny” nad przymiotnikiem „ciężki” wypowiedziałem się całkiem niedawno w „Kasi z nadwagą”. Komentatorom dziękuję za kolejny argument w sporze z tymi, którzy uważają, że przesadzam i po prostu się czepiam. „Piłka była ciężka dla bramkarza” – padło z telewizora. Czy to znaczy, że dla napastnika, który ją kopał, była choć trochę lżejsza?
Wkurza mnie także zwyczajne niechlujstwo. Zawodowy dziennikarz nie powinien mówić „obrońca trochę schował tą głowę”. Jeśli już nie potrafi schować całej, to niech chociaż chowa „tę”. Zdarza się, że „posiadanie piłki jest takie same”, a powinno „takie samo”. Jeden z piłkarzy grał podobno (nie wiem, nie chce mi się sprawdzać) w Mladej Boleslav. To tak, jakby powiedzieć, że grał w Zielonej Góra albo w Nowym Jork.
To wszystko jednak pikuś – o, przepraszam, Pan Pikuś! – przy wielkiej słabości naszej nowej gwiazdy do słowa „dziewiczy”. Sprawozdawca, aby być w zgodzie z genderową poprawnością, powtórzył ten przymiotnik kilka razy we wszystkich rodzajach. Na Twitterze zapytałem, co powinienem brać, żeby nadążać za skojarzeniami komentatora. Ktoś odpowiedział, że tylko „Mocarza”.
Inny uczestnik dyskusji na Twitterze podsumował ten mecz tak: „To absolutnie nieskalanie czyste, rzekłbym dziewicze podejście do komentowania”. Lepszej puenty raczej nie wymyślę.

czwartek, 16 lipca 2015

Czas zamienić tenisa na tenis

Kilka razy w roku mam trudną przyjemność znaleźć się nie przy głośniku, lecz przy mikrofonie. Dziennikarz prowadzący program zadaje pytania, ja – lub my – mam odpowiadać. Chciałbym to robić i pięknie w formie, i ciekawie w treści. Mam świadomość, że nie zawsze mi się udaje. Dziennikarz-bloger piszący o polszczyźnie w mediach też ma prawo do popełniania błędów, prawda?

Samokrytykę wygłosiłem, wymówkę sobie zapewniłem, linię obrony nakreśliłem, więc mogę ruszać do ataku. Dziś piszę „po linii” – jak mawiali działacze partyjni w czasach słusznie minionych – radiowej.
W stacji – niestety jednej z tych, których słucham naprawdę chętnie – reporter opowiadał o niedawnych wydarzeniach na Ukrainie. „Samochód na numerach z Kościerzyny brał udział w strzelaninie”. Ledwo zanotowałem to zdanie, a tu kolejna rewelacja: „O tym, że auto walczy na Ukrainie..”...
W tym miejscu wypada podkreślić, że komentatorzy sportowi mają o wiele trudniejszą pracę. Muszą mówić na żywo, a wtedy znacznie łatwiej o popełnienie jakiegoś przejęzyczenia. Powtarzania w nieskończoność błędów, z których cała Polska śmieje się jeszcze od czasów przedinternetowych, nie usprawiedliwiam. Zwracam tylko uwagę, że reporter „niusowy” ma czas, aby przygotować się do relacji, i nie musi mówić wszystkiego z głowy, czyli – jak sobie we własnym gronie żartują dziennikarze – z niczego.
Samochód nie może brać udziału w strzelaninie ani czynnego, ani biernego. Nawet pistolet nie może. Co innego żołnierz, policjant czy zwykły bandyta. „Auto walczy na Ukrainie...” – w tym przypadku, jako dziennikarzowi sportowemu, najbardziej zabrakło mi wyniku tej walki.
Z innej stacji, już mniej przeze mnie lubianej, dowiedziałem się, że jacyś ludzie „nie potrafią angielskiego”. Nieuki czy co? Ja nie mam do nich żadnych pretensji, skoro w polskim radiu (małe litery, bowiem nie chodzi tu o Polskie Radio) prezenterzy nie potrafią nawet polskiego.
Jest też w naszym eterze stacja, której słucham z mieszanymi uczuciami. Muzyka mi odpowiada, i to bardzo, czego nie mogę powiedzieć o prowadzących jedno z pasm programowych. Dwóm facetom wydaje się, że są bardzo dowcipni, jednak z tych niby-żartów śmieją się chyba tylko oni dwaj. Ponieważ ich nie lubię, czego nie ukrywam, więc właśnie ich wykorzystam do omówienia często popełnianego błędu.
„Czas zamienić tenisa na piłkę” – powiedział jeden z nich. Pisaniem o tenisie zajmuję się zawodowo od 23 lat. Do tej pory w bierniku liczby pojedynczej zawsze używałem formy „tenis”, ale robiłem to intuicyjnie. Żeby ktoś mi nie zarzucił, że jestem jak policjant z drogówki przekraczający jednocześnie dozwoloną prędkość i podwójną ciągłą, przygotowałem się także z teorii. „Tenis” jest rzeczownikiem nieżywotnym rodzaju męskiego z IV grupy deklinacyjnej. Oznacza to, że w bierniku przyjmuje formę mianownika.
Całe szczęście, bo gdyby „tenis” był choć trochę żywotny, to ci dwaj mieliby nie tylko rację, ale i powód do naśmiewania się ze mnie. Ja jednak, jeszcze bardziej niż zwykle (o ile to w ogóle możliwe), znów bym nie zrozumiał ich żartu.


czwartek, 9 lipca 2015

Upadek czuje się dobrze

Pamiętacie humor z zeszytów szkolnych? Nasza polonistka z liceum opowiadała kiedyś o najzabawniejszych „osiągnięciach” swoich uczniów. Do dziś pamiętam zdanie z wypracowania jednego z naszych poprzedników: „Rolnik orał pole, a kamienie wchodziły mu w zęby”.

Ja też raz w tygodniu orzę (nie „oram”, bo nie lubię) sobie polonistyczne poletko, a kamienie wpadają mi w ucho. Wczoraj w telewizji przejęty reporter opowiadał o wypadku, któremu uległ kierowca samochodu osobowego: „Jadąc drogą wojewódzką, spadło na niego drzewo”. Tym przypadkiem powinna się zająć policja. Prawdopodobnie drzewo jechało bez prawa jazdy, więc trudno mu je odebrać, a jeszcze trudniej wyegzekwować mandat.
Z wiatrem zmagają się nie tylko kierowcy i drzewa. Jego silne podmuchy są bardzo niebezpieczne również dla skoczków narciarskich. Podczas zawodów Pucharu Świata komentator nie miał wątpliwości, że „upadek Kubackiego był spowodowany przez wiatr. Na szczęście nic mu się nie stało”. Kubacki czuje się dobrze, a upadek jeszcze lepiej.
„Były szef policji został zastrzelony 17 lat temu w Warszawie. Grozi mu kara 25 lat więzienia” – tak zwięzłe informacje mogą podawać tylko portale internetowe. Tę podał mój „ulubiony”... Od czasu do czasu dorównują mu internetowe wydania gazet codziennych, redagowane często bardzo niechlujnie. „Gdy wstąpił do armii, 57-letni generał...” – ja też był chętnie poszedł do wojska, ale od razu na pułkownika. Na generała nie, bo nie podobają mi się długie spodnie z lampasami.
Co innego krótkie spodenki, na przykład piłkarskie. Żałuję, że już nikt nie napisze ani nie powie o mnie: „Ten sezon był dla niego najlepszy. Strzelił już sześć bramek”. Byłoby mi przykro, że te sześć bramek zamiast mnie zdobył sezon.
Tegoroczny sezon wyborczy jest, jak dotąd (przypominam, że „póki co” to wstrętny rusycyzm), bardzo udany dla Prawa i Sprawiedliwości. W maju jeden z posłów tej partii oświadczył: „Wczoraj rozmawiałem z pewnym lemingiem, który oglądał spacery prezydenta w waszej stacji”. „Ich” stacja chyba nic nie wiedziała o tych przechadzkach, bo przeprowadziłaby transmisję, a przynajmniej poinformowałaby o nich na czerwonym pasku.
Jeśli ktoś nie radzi sobie ze zdaniami złożonymi podrzędnie, powinien ich unikać. W takiej konstrukcji jedno ze zdań składowych wynika z drugiego i należy zachować w nich zgodność podmiotów. Upadek Kubackiego jest tu dobrym przykładem – skróty myślowe prowadzą najkrótszą drogą na manowce.
Równie zabawne efekty daje niepoprawny szyk zdania. Gdyby polityk powiedział, że leming „oglądał w waszej stacji spacery prezydenta”, to nie miałbym z czego się pośmiać. Czerwonej kartki jednak nie pokazuję, bo jeszcze nie wiem, kto wygra wybory parlamentarne. Poprzestaję zatem na jeszcze jednym cytacie (autorkomentator meczu piłkarskiego): „Na swoje szczęście to była tylko żółta kartka”.
PS. Nie, nie mogę się powstrzymać! Taka perełka też nie powinna się marnować: „Widać było, że uderzając piłkę zewnętrzną częścią stopy, to było dośrodkowanie”.