czwartek, 23 listopada 2017

Redaktor Juliusz Słowacki

Moja wychowawczyni, polonistka zresztą, słusznie podejrzewała, że poza świadectwem niewiele z liceum wyniosę. A ja sobie (chyba) i jej (to już na pewno) na złość zapamiętałem, co Juliusz Słowacki napisał w „Beniowskim”. Tym cytatem zasłaniam się zawsze, gdy niestosownie do okoliczności użyję rzeczownika na „k” lub „ch”, czasownika na „p” i wcale nie rzadko przymiotnika na „j”.

– „Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Jak raz już tak sobie pomyślę, to i mówię. W imieniu autora i swoim proszę o wybaczenie – tłumaczę się później, zwalając część winy na poetę.

Czy przeczytałem całego „Beniowskiego”? Nie pamiętam; przypuszczam, że wątpię. Tym bardziej nie znam całego Słowackiego, ale i tak – z powodu wspomnianego cytatu-alibi – ten wieszcz jest mi bliższy od pozostałych. Było mi trochę przykro, że profesor Jerzy Bralczyk, na którego wykład poszedłem z własnej i nieprzymuszonej woli, woli jednak Adama Mickiewicza. Ani Litwa ojczyzna moja, ani imię moje czterdzieści i cztery...

Usiadłem w pierwszym rzędzie nie dlatego, że nagle zapragnąłem zostać prymusem. Po prostu mogłem wyciągnąć nogi przed siebie i całkiem wygodnie robić notatki z myślą o tym, czy i jak mogą mi się przydać na tym blogu.

Na początku byłem raczej sceptyczny. Mam się teraz chwalić, bo już wiem, że wyraz „słowo” to niekoniecznie synonim słowa „wyraz”? Jakaś różnica jest, zapewnił pan profesor, ale nie podjął się wyjaśnić w kilku słowach (ewentualnie wyrazach), na czym ona polega. Uwierzyliśmy mu na słowo (na pewno nie na wyraz), że polski jest jednym z naprawdę nielicznych języków, które takie subtelności zauważają.

Mickiewicz, czytając pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, podobno narzekał, że nie było wtedy takich znaków interpunkcyjnych, które podpowiadałyby, czy w danym momencie autor z lubością głaskał się po czubie na czerepie, czy raczej ze złością sięgał po karabelę. Mistrz Adam miał pecha, bo nie miał internetu. Dziś trudniej o ciekawą treść, za to dzięki emotikonom wiemy prawie wszystko o nastroju ducha osoby, z którą korespondujemy.

Na szczęście Jerzy Bralczyk nie potraktował mnie jak Mickiewicz swoich słuchaczy. Widząc, że ktoś coś notuje podczas jego improwizacji, wieszcz potrafił przerwać, podejść do delikwenta, wydrzeć mu z rąk kartkę i wrzucić ją do kominka. W Sali Senatu UW nie ma kominka, więc pan profesor w ogóle sobie nie przerywał.

Albo różnica między mową a pismem... Pismo może przecież mówić, o czym zapewniają wiernych księża, ale mowa jeszcze niczego nie napisała. Owszem, można pisać pod jej dyktando, jednak to już nie to samo.

W końcu dowiedziałem się czegoś, co pozwoli mi inaczej – co nie znaczy, że bezkrytycznie – słuchać kolegów komentatorów. Profesor Bralczyk zwrócił bowiem uwagę na bardzo ważną różnicę między mówieniem a pisaniem. Otóż zawsze świadomie piszemy, ale już niekoniecznie mówimy. Stąd te wszyskie „Eee…”, „Yyy…”, „A więc...” i inne odgłosy wydawane na początku zdania, stąd też fredrowskie „mocium panie” w dowolnym miejscu wypowiedzi.

Z jednej strony można zaryzykować twierdzenie, że pisanie jest bardziej elitarne, bo pisać trzeba się nauczyć, a mówienie jest czynnością w pewnym sensie fizjologiczną. Z drugiej wypadałoby pamiętać, że mówić z sensem i poprawnie jest wszak dużo trudniej niż pisać. Zawsze jednak trzeba najpierw pomyśleć, aby język giętki nie wygadywał, a sprawna ręka nie wypisywała głupot.

piątek, 10 listopada 2017

Nie oszczędzajcie na enterach

Pogłoski o tym, że tylko krytykuję, szydzę, kpię, drwię, ośmieszam, dworuję, postponuję i w ogóle urządzam sobie z kolegów podśmiechujki, są chyba trochę przesadzone. Aby dać im odpór – pogłoskom, nie kolegom – dziś będę chwalił. I to nie trochę, a całkiem solidnie.

Ponieważ co dwa tygodnie znęcam się przede wszystkim nad dziennikarzami sportowymi, to pochwalę właśnie ich. A jeśli sport, to „Przegląd Sportowy”. Muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie piszę o treści, bo jak dla mnie za dużo piłki nożnej, a za mało sportu. Nie chodzi mi także o formę, chociaż tabloidową szatą graficzną uparcie nie potrafię się zachwycić. Mam na myśli polszczyznę – w ogóle poprawną, a momentami nawet zadziwiająco atrakcyjną.

Nie twierdzę, że przeczytałem cały numer – od winiety po stopkę redakcyjną. Blog to nie praca naukowa, więc bez wahania i wyrzutów sumienia zdjąłem z siebie ten obowiązek. Przejrzałem gazetę na wyrywki i muszę przyznać, że nie znalazłem żadnego słowa, zwrotu czy zdania, które poloniści najpierw wyróżniliby na czerwono, a potem – zależnie od ilości czerwonego – drastycznie obniżyliby autorowi ocenę.

Na okładce „z rzędu”, nie „pod rząd”. Liczebniki porządkowe – 1., 500. i 600. – zapisane porządnie, bo jeśli nie słownie, lecz cyframi arabskimi, to z obowiązkową kropką. Dalej też dobrze: obce nazwiska zakończone na „e” odmieniane (no, nie zawsze...), partykuła „nie” z imiesłowami podana łącznie, choć to nie dla wszystkich ludzi mediów takie oczywiste, „liczba” w towarzystwie rzeczowników policzalnych, a „ilość” przed niepoliczalnymi. Naprawdę trudno się czepiać, bo na dodatek nie znalazłem żadnych „celnych trafień”, nawet z „najbliższej odległości”, ani „podnoszenia chorągiewki (lub rąk) do góry”.

No i interpunkcja. Gdy zdanie jest podrzędnie złożone – im lepszy dziennikarz, tym częściej i pewniej korzysta z takiej konstrukcji – wszystkie jego części są właściwie oprzecinkowane, zaś wszelkie dygresje lub uzupełnienia oddzielone półpauzami.

Nie wiem, ile w tym zasługi dziennikarzy, a ile redaktorów. Gazeta to jednak praca zbiorowa, więc po co dzielić włos na czworo. Jednym i drugim doradziłbym jednak – jako dziennikarz i redaktor – bardziej odważne używanie klawisza „Enter”. Akapity, na mój gust, są bowiem trochę za długie; czytałoby się łatwiej, gdyby oko mogło się zatrzymać i nieco odpocząć w wyraźnie wskazanym i dobrze wyróżnionym miejscu.

Dajcie znać, kiedy zmienicie proporcje na korzyść innych dyscyplin sportu. Wtedy będę kupował częściej, a może nawet chwalił. ;-)