czwartek, 28 stycznia 2016

Plutonowanie też kusi

Są takie chwile, kiedy zgadzam się z Nikodemem Dyzmą i Krystyną Pawłowicz (tylko proszę nie podejrzewać, że ja podejrzewam, że oni są w zmowie). I literacki prezes Rady Ministrów, i posłanka nosząca w torebce buławę premierowską zgodnie żądali od cudzoziemców, aby w Polsce mówić po polsku. Proszę pozwolić na powtórzenie – popieram!

Popieram Nikodema Dyzmę i Krystynę Pawłowicz tym bardziej stanowczo, im więcej czasu spędzam przed telewizorem. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że nowe odbiorniki powinny być sprzedawane w opakowaniach z wyraźnym ostrzeżeniem, czym to grozi (zupełnie jak papierosy). Grozi mianowicie tym, że anglicyzmy wypierają z mediów poprawną polszczyznę (taka lingwistyczna wersja prawa Kopernika). Jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat bohater „Poszukiwanego, poszukiwanej II” zacznie badać zawartość języka polskiego w języku polskim, bo – gołym uchem będzie słychać – media przestaną być nawet polskojęzyczne.
Z wycieczki do świata filmu i polityki wróćmy na ziemię, czyli na korty i boiska. Współczuję tenisistkom i tenisistom – w przeciwieństwie do zarobków, których zazdroszczę – że muszą tak się oklejać plastrami, aby w trakcie gry nie rozsypać się na kawałki. Współczuję też sobie i innym telewidzom, że musimy wtedy słuchać o „otejpowanych” rękach i nogach.
Współczuję mojemu prawemu uchu. Lewe, podejrzewam, podczas transmisji telewizyjnych ostentacyjnie zajmuje się czymś innym, na przykład rozmową przez telefon (jeszcze nie mówi, ale uważnie słucha). Prawemu współczuję zawsze, gdy dowiaduje się, że tenisistka zagrała „halfwoleja”.
To tylko kwestia czasu, kiedy komentator pochwali tę samą zawodniczkę, ponieważ wcale nie tak dawno temu jeszcze nie radziła sobie z tym uderzeniem. Powinniśmy więc docenić, że „progresuje”. „Progresować” mogą oczywiście wszyscy sportowcy (politycy też by mogli, ale albo nie chcą, albo my ich starań nie doceniamy), lecz najczęściej – tak mi podpowiada prawe ucho – robią to tenisiści i piłkarze (ci nawet hurtem).
Sprint kojarzy mi się – czy wam również? – przede wszystkim z lekką atletyką. Gdy oglądam zawody w tej dyscyplinie, aż się dziwię, że można tak po prostu tylko biegać. Raz po prostej, kiedy indziej dookoła stadionu, ale jednak zwyczajnie biegać. Kiedy bowiem zamienimy lekką atletykę na piłkę nożną i jednego komentatora na innego, nagle dwudziestu facetów zaczyna „sprintować”.
„Sprintują” wszyscy. Jedni szybciej, drudzy wolniej, ale wszystkim chodzi z grubsza o to samo: każda drużyna chce „liderować”. Kopią więc na potęgę – jak nie piłkę, to rywala. Gdy piłkę stracą, od razu próbują ją odzyskać, „presując” już na połowie drużyny przeciwnej. Zrobią wszystko, aby „pas” nie dotarł zwłaszcza do najlepszego napastnika. Aż mnie korci dodać „do adresata”, więc dodaję. W każdym zespole jest zawodnik, który to wszystko powinien robić najlepiej ze wszyskich albo chociaż dawać dobry przykład kolegom. Nie każdy się do tego nadaje, bo „kapitanować” trzeba umieć.
Żałuję, że tym tropem nie poszli dziennikarze zajmujący się wojskiem. Wtedy byśmy poczytali i posłuchali o „majorowaniu”, „podpułkownikowaniu” i tak dalej. Osobiście waham się między „sierżantowaniem” a „kapralowaniem”, choć „plutonowanie” też kusi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz