piątek, 23 grudnia 2016

Koalicja ponad podziałami

Kilka dni temu furorę w sieci zrobił twitterowy wpis Ryszarda Czarneckiego. Wynikało z niego, że pan europoseł sam sobie pogratulował rozmowy. Niestety nie wyjaśnił, z kim rozmawiał. Może sam ze sobą? Towarzystwo trochę się pośmiało, ale mało kto zwrócił uwagę na błąd ortograficzny.

Gratuluję rozmowy. Boli opozycję utrata władzy. Chorzy ludzie są rządni władzy za wszelką cenę” – cytuję. Poprawiłem tylko małe litery na wielkie i wprowadziłem polskie znaki diakrytyczne, bo autor (zresztą nie od jeden na Twitterze) nie przywiązuje się do ą, ć, ę, ł, ń, ó, ś, ź ani nawet ż.

Gdyby się przywiązywał, zarzuciłby tym wszystkim niezbyt zdrowym, że są „żądni” władzy. Owszem, jest w polszczyźnie przymiotnik „rządny”, ale jego znaczenie raczej nie odpowiadałoby panu Czarneckiemu. Słownik Języka Polskiego:
1. Umiejący dobrze gospodarować, zarządzać czymś; gospodarny.
2. Porządny.
Jeśli te cechy ludzi rządnych autor miał na myśli, to przepraszam i cofam wszystkie krytyczne i złośliwe uwagi.

Na wydarzenia, które w zeszłym tygodniu miały miejsce w Sejmie, wszyscy mają jasno określony pogląd i już nikt nikogo nie przekona, że białe jest białe (albo, jak kto woli, czarne). Ja jednak spróbuję zjednoczyć publiczność, zarzucając obu stronom politycznego sporu niekompetencję językową. Jedni wyświetlali na monitorach komunikat, że „głosowania zostały przeniesione na Salę Kolumnową”, a drudzy oburzali się wyłącznie z powodu przeniesienia.

Jako samozwańczy strażnik polszczyzny w mediach wolałbym usłyszeć posła zwracającego się do oponenta politycznego z uwagą, że w tym przypadku nie mówi się „na Salę Kolumnową”, lecz „do Sali Kolumnowej”. Wskazana byłaby również troska o bezpieczeństwo osób przebywających – nie wiem, czy legalnie, mam natomiast nadzieję, że dobrowolnie – na dachu sali. Wprawdzie tegoroczna zima lodem dachu jeszcze nie posmarowała, ale ktoś się napracował nad przepisami bhp, więc wypada ich przestrzegać.

Czytając gazety, słuchając radia, oglądając telewizję i – przede wszystkim – śledząc wpisy w internecie, w życiu nie wpadłbym na pomysł, że panowie Ryszard Petru i Zbigniew Ziobro (poza brakiem znaków diakrytycznych w imieniu i nazwisku) mogą mieć jeszcze cokolwiek wspólnego. A mają. Obaj – jak zauważył Wojciech Szacki, którego obserwuję na Twitterze – „ramię w ramię walczą z polszczyzną”. To braterstwo broni objawiło się zgodnym twierdzeniem o „dalszej kontynuacji protestu”. Jeden pan poseł jest oczywiście za, drugi stanowczo przeciw, a język cierpi…

I tym optymistycznym – optymistycznym, bo pod względem językowym jedni są warci drugich – żegnam się z Państwem. Będę kontynuował dalej dopiero w przyszłym roku.

czwartek, 8 grudnia 2016

Pierwsza polonistka IV RP

Gdyby pani Anna Zalewska – obecna minister edukacji narodowej – była matematyczką, biolożką albo wuefistką, poszukałbym innego tematu. Minister Anna Zalewska jest jednak, niestety, polonistką. Jeśli podlegli jej urzędnicy (a są dowody, że już zaczęli) zaczną mówić i pisać po polsku jak ona, kuratorzy jak urzędnicy MEN, nauczyciele jak kuratorzy, a uczniowie jak nauczyciele, to...

„Kwota 900 milionów to środki wprost dedykowane na reformę” – pochwaliła się Anna Zalewska w jednej ze stacji radiowych. Nie oceniam, czy to dużo, czy mało, czy może w sam raz; zwracam tylko uwagę, że zwłaszcza pani minister (przypomnę: polonistka z wykształcenia) powinna znać definicję czasownika „dedykować”.

Proszę nie ściągać, podpowiadam za Słownikiem Języka Polskiego (www.sjp.pwn.pl): „poświęcić komuś utwór literacki, muzyczny lub dzieło sztuki, umieszczając w nim lub na nim dedykację”. Ani słowa o dedykowaniu środków. Gdyby pani minister zechciała się jednak upierać, że co ja tam mogę wiedzieć, bo z polskiego miałem tylko tróję – i muszę jeszcze przyznać, że na więcej konsekwentnie nie zasługiwałem – to będę się bronił. Lepiej już by było dedykować te środki reformie, nie „na reformę”.

Z drugiej strony trzeba docenić konsekwencję Anny Zalewskiej. Pani minister chce nie tylko zreformować polską edukację; ona wzięła się także za reformę SJP. „Są dedykowane adresy mejlowe" – oświadczyła przed innym mikrofonem. W tym przypadku mogłaby się zasłonić nieco już archaicznymi synonimami adresu – deklaracją, odezwą, orędziem, przesłaniem, uniwersałem czy nawet listem – które w połączeniu z bardzo współczesnym mejlem zgrzytają jednak trochę za głośno.

Sejmowe wystąpienia pierwszej nauczycielki III (czy może już IV?) Rzeczpospolitej nie zostały jeszcze wpisane do podstawy programowej nauczania języka polskiego. I całe szczęście, bo dzieci i młodzież mogłyby przyjąć, że mówi się „miliard złoty" (chodzi o pieniądze, nie o kolor miliarda), a w słowie „obiecaliśmy" akcent pada na przedostatnią sylabę. Podaję tylko te dwa przykłady, bo całego przemówienia nie chciało mi się słuchać.

Ponieważ nie wysłuchałem wystąpienia do ostatniej kropki, zajrzałem na stronę internetową www.men.gov.pl. Z najnowszych „Informacji” dowiedziałem się, że należy pisać „Anna Zalewska minister edukacji” bez przecinka czy innego znaku przestankowego. Właśnie interpunkcja sprawia autorom menowskiej witryny najwięcej kłopotów: „Podczas wizyty na Podkarpaciu, wiceminister edukacji ogłosiła także…”; „Podczas swojego przemówienia, wiceminister Teresa Wargocka podkreśliła jak ważne jest…”. Chcecie więcej przykładów? Poszukajcie sami, to latwe.

„Konkurs skierowany jest dla szkół… (tu zostały wymienione placówki oświatowe)” – zaczyna się kolejna informacja. Drogi autorze (autorko), szanowna pani minister – szczerze się cieszę, że konkurs nie został nikomu dedykowany; martwię się natomiast, że nie został dla szkół wszelakich po prostu przeznaczony. Jeśli już musiał być skierowany, to raczej „do” niż „dla”.

Jak wyjaśnia Ministerstwo Edukacji Narodowej, „pieniądze w żadnym stopniu nie uległy zmniejszeniu i pozostają na tym samym poziomie”. O zmniejszaniu pieniędzy, zwłaszcza w moim portfelu, w ogóle nie chcę ani czytać, ani słuchać.

czwartek, 24 listopada 2016

Kimmich na miarę naszych możliwości

„Bo ze wszystkich języków obcych najgorzej znają polski” – podsumował Czarek, który dba o to, aby każde słowo w magazynie „Tenisklub” było ładnie opakowane. Rozmawialiśmy o polszczyźnie dziennikarzy sportowych, czyli o tym, o czym jest ten blog.

Trochę się pośmialiśmy z tych, którzy na okrągło mówią o Pe-Es-Że, Pe-Es-We czy jakiejś Sewiji. Moim zdaniem w polskich mediach powinno się mówić po polsku: Pe-Es-Gie, Pe-Es-Fał, Sewilla, nie zaś po francusku, niderlandzku albo hiszpańsku. Absolutnie nie przekonuje mnie argument, że właśnie tak te nazwy wymawiają „tamtejsi”. Zanim ktoś raczy się ze mną nie zgodzić, niech się zastanowi, jakim autem by jeździł, gdyby miał w garażu (bo chyba nie trzymałby go na ulicy?) bmw. Jestem przekonany, że wszyscy fani Pe-Es-Że powiedzieliby, że jednak be-em-wu. To ja apeluję o konsekwencję i be-em-we.

Nie każdego dziennikarza – nawet gwiazdę telewizji i reklam – stać na tak drogi samochód. Opuszczam więc poprzeczkę wymagań i pytam: Ef-Ce czy Ef-Si? Może za mało czasu spędzam przed telewizorem, ale daję słowo, że angielskiego FC w oryginale jeszcze nie słyszałem. Znajomością angielskiego trudno dziś zaimponować telewidzom, za to znajomością (przynajmniej wymowy) francuskiego, niderlandzkiego czy hiszpańskiego już można się popisywać.

Kiedy oglądam – rzadko, ale zdarza się – mecze niemieckiej Bundesligi piłkarskiej, nie mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy komentatorzy upierają się, aby mówić tak, jakby pracowali w ARD, ZDF lub którejś stacji komercyjnej. Nazwiska zakończone na „ch” (Kimmich jest znakomitym przykładem) wymawiają tak, jakby niemiecki był językiem słowiańskim. Jakim cudem wychodzi im miękkie „ś”, nie mam pojęcia.

Wprawdzie gazety nie przeczytam i dopiero w połowie filmu zorientuję się, kto jest Schwarzcharakterem, ale o niemieckim jakieś tam pojęcie mam. Z lekcji w liceum i Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich pamiętam, że „ch” – zależnie od towarzystwa innych liter – wymawia się na trzy sposoby. Po „e” „i”, „ä”, „ö”, „ü”, „l”, „n” i „r” następuje głoska trochę zmiękczona, ale gdzież jej do naszej „ś”! Gdyby  przyjąć, że jednak się mylę, a komentatorzy mają rację, to „Kirche” („kościół”) wymawiałoby się „Kirsie”, a „Recht” („prawo”) – „Reśt”.

Mój nauczyciel z SDP – starszy pan z wąsem na cesarza Franciszka Józefa – opowiadał nam anegdotę, jak w Niemczech uczył pewnego Rosjanina. Szło im całkiem nieźle, dopóki nie doszli do umlautów (to właśnie te samogłoski z kropkami na górze). Rosjanin nijak nie mógł prawidłowo wymówić „ü” (skrzyżowanie „u” z „i”), zawsze wychodziło mu „ju”. Liczył tak: „ajns”, „cwaj”, „draj”, „fir”, „fjunf”...

Jest taki piłkarz, Schürrle się nazywa. O umlaut w jego nazwisku potyka się wielu polskich dziennikarzy telewizyjnych i radiowych. Jednemu z nich prawie za każdym razem wychodzi „Szyrle”. Wtedy cieszę się, że to jednak nie ten Rosjanin komentuje mecz. Przez „Siurle” mógłbym się nabawić przepukliny albo przynajmniej zajadów.

Wiem, to wcale nie takie łatwe. Nasz język jest trudniejszy od innych także dlatego, że rzeczowniki – w tym nazwiska – odmieniają się przez przypadki. Z tego Kimmicha łatwo zrobić „Kimmisia”. Prawda, że im więcej polskiego, tym mniej śmiesznie?


piątek, 11 listopada 2016

Głosowanie pociągów

„Pan Trump ma w dupie pana Szkuata, pan Szkuat ma w dupie pana Trumpa” – napisał na Facebooku mój bardzo dobry kolega. Sam bym aż tak radykalnie swojego stosunku do wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych nie ujął, ale wieczory, noce i poranki wyborcze w polskiej telewizji obejrzałem wyłącznie na potrzeby tego bloga.

Zanim zacznę wytykać błędy prowadzącym studia, ich gościom i mniej lub bardziej specjalnym wysłannikom do USA, zwrócę uwagę na niuans językowy. United States of America tradycyjnie tłumaczymy jako Stany Zjednoczone Ameryki. Tradycyjnie, lecz nie do końca słusznie. „State” ma wiele znaczeń, nie tylko „stan”. W tym przypadku: „państwo”. Tylko dokładnie wyliczone uprawnienia te niezależne – choć sfederowane – państwa przekazały rządowi w Waszyngtonie. Jestem jednak przekonany, że Zjednoczone Państwa (czy Państwa Zjednoczone) Ameryki już się w polszczyźnie nie przyjmą.
Wracamy przed ekrany... Jeden z ekspertów o kandydatce Partii Demokratycznej cały czas mówił „Hilary”. Nie Hilary Clinton, nie pani Clinton, nawet nie Clinton po prostu – on za każdym razem posługiwał się wyłącznie imieniem pretendentki. Oczywiście wyjaśnił, dlaczego. „Spotkałem ją raz w życiu” – powiedział. Jeśli nawet pani Clinton wciąż wspomina to jedyne spotkanie z polskim politykiem, to i tak nie powinien się spoufalać. Trudno potem się dziwić, że dziennikarze sportowi mówią i piszą tylko o Robertach, Justynach, Marcinach czy Agnieszkach. Nie będę rozwijał tego wątku, bo – jeśli zechcecie – bez trudu znajdziecie w „poliszowym” archiwum to, co pisałem na ten temat.
Kolejki mają kilkaset metrów, żeby oddać swój głos” – reporterka zachwycała się wysoką frekwencją. Nie zdzierżyłem i od razu wrzuciłem ten cytat na Twittera. Na reakcję moich znajomych nieznajomych nie musiałem długo czekać. „To chyba pierwsze wybory, w których głosują pociągi” – przepraszam, że już nie pamiętam, kto to tak ładnie spuentował (proszę przyznać się w komentarzu).
Takie lapsusy śmieszą, ale można je zrozumieć. Zdarzają się – jak by powiedzieli komentatorzy sportowi – w ferworze walki. Trudniej wybaczyć błędy tautologiczne noszące znamiona recydywy. „Giełda pikuje w dół” – zaniepokoił się dziennikarz ekonomiczny, gdy zaczęły spływać pierwsze wyniki głosowania we wschodnich stanach-państwach. „Trzeba dać jej sześć godzin czasu” – stwierdził prezenter na wieść, że pani Clinton jeszcze nie wygłosi przemówienia. „Mamy jeszcze chwilę czasu” – inna stacja, inny prowadzący, ale identyczna niekompetencja językowa. „Atmosfera staje się coraz bardziej gorętsza” – ten błąd podpada z kolei pod paragraf o nieprawidłowym stopniowaniu przymiotników.
Miałem nadzieję, że media oszczędzą nam przynajmniej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nie wiem – u licha – skąd się ta północ bierze, bo na pewno nie znajdziemy jej w skrócie USA. Ani w nim P, ani N… Media oszczędziły, nie oszczędził kolega dziennikarz, z którym często spieram się na Facebooku. Nie spieramy się o jedną literę, nie kłócimy o cały język polski, a tym bardziej o Amerykę, więc tego błędu mu nie wytknąłem. Przeczyta, to chyba się domyśli, że o nim.

czwartek, 3 listopada 2016

Kto do kogo na praktyki

Nie można tylko ganić, wyśmiewać, wytykać. Chociaż od czasu do czasu wypada napisać także dobre słowo. No to pochwalę autorów i redaktorów „Batoraka”. „Batoraka” nie kupicie ani w kiosku, ani na stacji benzynowej, nie ma go nawet w salonach prasowych. A ja mam egzemplarz tego miesięcznika, więc głupio by było nie wziąć go pod „poliszową” lupę.

Tak, są błędy. Niedociągnięcia i brak konsekwencji również. Muszą być, bo twórcy „Batoraka” nie mają jeszcze doświadczenia i dopiero uczą się, jak należy robić gazetę. A uczą się szybko, bo pod wieloma względami efekt ich pracy niczym nie ustępuje pismom, które znamy z półek z prasą. Mam nawet wrażenie, że niektóre przewyższa, bo w „Batoraku” nie znalazłem tych błędów, które od dawna mnie irytują i które skłoniły do blogowania na ten temat. A jeśli nawet są, to nie rzuciły mi się w oczy. Fakt, wzrok mam słaby; złośliwi mówią, że najczęściej widzę tylko to, co chcę widzieć.
Liczebniki – jeśli porządkowe, to zapisane cyframi rzymskimi, a jeśli arabskimi, to obowiązkowo z kropką, zbiorowe użyte i odmienione wręcz wzorowo, a policzalne (liczba) mylone z niepoliczalnymi (ilość) rzadziej niż średnia krajowa. Rzeczowniki odczasownikowe z partykułą przeczącą „nie” złączone jak słownik przykazał, o czym bardzo często nie pamiętają dziennikarze i nie wiedzą urzędnicy. Spójnik „bowiem”, rozdzielający części zdania złożonego, nie stoi zaraz po przecinku, co zdarza się nawet w publikacjach zawodowców. Młodzież nie zapomniała, że są w życiu autora takie chwile, kiedy przecinek trzeba postawić nawet przed spójnikiem „i”.
Od prawie dwóch lat czepiam się formy i raczej unikam polemizowania z treścią tekstów pisanych lub wypowiadanych w mediach. W tym przypadku zrobię jednak wyjątek. Niektóre artykuły w „Batoraku” czyta się z niedowierzaniem, że wyszły spod pióra (z klawiatury) ucznia liceum. Zacząłem się zastanawiać, ile w tym zasługi samych autorów, ile pracy redaktorów, a ile wpływu nauczyciela opiekującego się redakcją. Ale nie – większych ingerencji chyba nie ma, bo poziom artykułów jest dość zróżnicowany i nie da się powiedzieć, że zjechały z tej samej taśmy.
Skoro już tak chwalę i niemal tracę w tym umiar, to na zakończenie powiem jeszcze, że kilku autorów chętnie zaprosiłbym na praktyki do „Tenisklubu”, gdyby tylko interesowali się tą dyscypliną sportu. A na praktyki do nich wysłałbym tych, o których piszę tu co tydzień. No, ostatnio co dwa tygodnie.

piątek, 21 października 2016

Gdzie padnie, tam bęc

Każdy, kto choć raz w życiu (aż mnie korci, żeby wziąć przykład z wielu dziennikarzy i dodać, że „w swoim życiu”) stał lub siedział przed mikrofonem i musiał coś powiedzieć publicznie, wie, jaki to stres. Do stresu, jak do wszystkiego, można się przyzwyczaić i, jak wszystko, można oswoić. Nie da się tylko cofnąć raz rzuconego słowa. Jeśli było błędem, to zawsze znajdzie się ktoś, kto taki błąd wytknie. W ostateczności – ja. ;-)

W dyskusji na temat poprawności językowej w mediach prawie zawsze pada argument, że nam – dziennikarzom piszącym – znacznie łatwiej niż im – mówiącym. Nie dość, że przed naciśnięciem klawisza „Enter” i wysłaniem tekstu do redakcji zawsze mamy możliwość sprawdzenia, czy gdzieś nie czai się błąd. Jakby tego było mało, to jeszcze pomagają nam edytory tekstu, piętnujące wężykiem każdy wyraz odstający od normy zapisanej w programie. Ja, nawet przymuszany przez sekretarza redakcji – Wiesiu, pozdrowienia! – nigdy nie zaufałem żadnemu edytorowi. Amica Wronki zamieniona na Samicę w gazecie zwłaszcza sportowej nie wygląda dobrze.
Wspomnienia z „Expressu Wieczornego” zawsze są miłe, ale wracajmy do rzeczy. W rozmowach z „mikrofonami” przyznaję, że zawód „pismaka” jest łatwiejszy, jednak od razu zastrzegam, że przecież nie padli ofiarą łapanki, lecz sami sobie wybrali taką pracę, z reguły dużo lepiej płatną niż w prasie. A skoro już się na nią zdecydowali, to niech ponoszą wszelkie tego konsekwencje.
Nie wypada jednak widzieć wyłącznie źdźbła w oku bliźniego, a nie dostrzegać belki w swoim. Koleżanka zajmująca się komentowaniem tylko dorywczo, za to bardzo poprawnie, zapytała mnie, co sądzę o pewnym kwartalniku. Odpowiadam: trzeba się bardzo natrudzić, aby znaleźć ten magazyn na półce z prasą. I bardzo dobrze, bo szukać nie warto. Chociaż redakcja ma aż trzy miesiące na dopieszczenie każdego numeru, to błędów w nim więcej niż... Tu chciałem napisać, że więcej niż w 90-minutowej relacji z meczu piłkarskiego, ale to jednak zależy od tego, kto komentuje.
W każdym razie przeczytałem ten kwartalnik bez przyjemności, mimo że interesuję się jego tematyką. Przede wszystkim koszmarna interpunkcja – gdzie padnie przecinek, tam bęc. Po drugie jakaś dziwna maniera rozpoczynania akapitu od „Dnia tego a tego”. Zupełnie jak w wypracowaniu szkolnym lub raporcie policyjnym (jeśli krzywdzę uczniów i policjantów, to przepraszam). Niby nie błąd, ale styl zniechęcający. „Został nim 29 kwiecień” – każde dziecko wie, że należało napisać „29 kwietnia”, bo w języku polskim datami rządzi dopełniacz. Liczebniki porządkowe są uparcie mylone z głównymi, a przecież jest różnica, czy ktoś jest posłem 8, czy tylko 8. kadencji.
O różnicy między olimpiadą a igrzyskami pisałem już wielokrotnie i teraz też będę się trzymał konserwatywnej definicji, że olimpiada to czteroletni okres między igrzyskami, więc nie ma mowy o synonimach. To, że królowa Wiktoria żyła aż 289 lat, że ktoś urodził się później niż umarł albo dzieło życia stworzył już po śmierci, to tylko literówki, często czeskie błędy, czyli przestawienie znaków w wyrazie lub liczbie. Niby drobiazgi, ale bardzo irytujące i świadczące o niechlujstwie redaktorów.
Oczywiście nie mogło zabraknąć pleonazmów. Pierwszy z brzegu – ktoś „dalej rozwinął swoją teorię”. Znalazłem wreszcie dowód na to, że dziennikarze sportowi mają wpływ na współczesną polszczyznę. Z „bliskiej odległości” padają bowiem już nie tylko gole na boiskach piłkarskich, ale także strzały zamachowców.
Nie ma jednak jak dobry „wstępniak”. „Gdyby część z nich nie wydarzyła się w przeszłości…” – „gdyba” sobie redaktor naczelna. Pogdybam i ja: gdyby część z nich wydarzyła się jednak w przyszłości, to może kupiłbym kolejny numer.

piątek, 7 października 2016

Powinno się nie dawać

Niemal tydzień w tydzień wytykam dziennikarzom sportowym błędy językowe. Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że w innych kątach redakcji mówi się i pisze bez uchybień. Nic z tych rzeczy. Dziś, w ramach rekompensaty, coś dla „sportowców” – niech i oni mają powód, aby trochę podokuczać kolegom.

„Życzenia z okazji Międzynarodowego Dnia Osób Starszych od minister Rafalskiej” – pochwaliła stacja telewizyjna chwaląca wszystko, co zrobi nie tylko minister Rafalska. Konkurencja, także światopoglądowa, skomentowała ten tytuł w mediach społecznościowych uwagą, że to raczej „Międzynarodowy Dzień Osób Głupszych Od Redaktora”. Ja tak kategorycznych sądów staram się nie wyrażać – przynajmniej publicznie ;-)… Pani minister raczej nie powinna się gniewać na redaktora-niezdarę, bo przecież – chcący czy nie – podkreślił jej jeśli nie całkiem młody, to przynajmniej młodszy wiek.
Można odnieść wrażenie, że obecny rząd – przed rekonstrukcją, czy po – zajmuje się wyłącznie imprezowaniem. Bo jeśli nie składa życzeń, to wypisuje laurki. „Mieszkania dedykowane dla...” – usłyszałem kilka dni temu. Już nie słuchałem, komu Rada Ministrów chciała zadedykować M-ileś. Co tydzień można powtarzać, że dedykuje się utwór literacki, muzyczny, dzieło sztuki, lecz nie chałupę, jednak telewizor i tak wie swoje. A może chodziło o intabulację? Kiedyś tym terminem określano wpis do księgi gruntowej lub wieczystej, więc jakiś związek mimo wszystko jest.
W radiu – albo słucham za rzadko, albo źle wybieram – coraz częściej zauważam przerost formy nad treścią. Prowadzący sami śmieją się ze swoich dowcipów (moim zdaniem całkiem nieśmiesznych), upajają się brzmieniem swojego głosu albo prostą informację ubierają w barokowe słownictwo. Najgorzej wypadają próby popisania się wiedzą, która okazuje się jednak niewiedzą. „Chmurzy się i pada, będzie się chmurzyło i padało... Czy chcesz dalej odmieniać przez przypadki?” – zapytał prezenter wiadomości prezentera pogody. Nie chciał, bo i jak? Czasowników „chmurzyć się”, „padać” i wszystkich pozostałych nie da się przecież odmienić przez przypadki. Pracując w mediach na stanowisku przedmikrofonowym – tak mi się wydaje – wypadałoby odróżniać czasownik od rzeczownika.
Tegorocznymi wyborami prezydenckimi w USA żyją nie tylko Amerykanie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego wyścigiem do Białego Domu tak bardzo ekscytują się nasze media, bo Donald Trump raczej nie wie, gdzie leży Polska, a Hillary Clinton ma nas w – jak by to dyplomatycznie ująć… – na końcu listy priorytetów. „Pierwsze starcie obydwu kandydatów…” – zaczęła relację jedna ze stacji telewizyjnych. Mogłoby się wydawać, że liczebnik zbiorowy „oboje” (ew. „obydwoje”) – nawet odmieniany przez przypadki, bo w przeciwieństwie do czasowników odmienia się – nie powinien sprawiać kłopotów, a sprawia.
Przed sportem jednak nie ucieknę. „Za takie mecze punktów powinno się nie dawać” – ocenił komentator. Mecz widziałem, więc się zgadzam. A czy zgodzicie się, że za takie życzenia, dedykacje, odmiany przez przypadki i oceny honorarium też powinno się nie dawać?

czwartek, 29 września 2016

Polszczyzna na giełdzie

Lektura wyciągów bankowych sprawiała mi kiedyś więcej przyjemności. Żeby nie czytać ciągle o debetach, długach i kredytach, równie regularnie zaglądam do prasy o tematyce gospodarczo-finansowej. Zaglądam z nadzieją, że może wreszcie się dowiem, jak zarobić prawdziwe pieniądze. Nadal nie mam pierwszego miliona – ani tym bardziej następnych – bo zawsze schodzę na manowce i szukam błędów językowych.

Mam ulubiony miesięcznik, który czytam od początku do końca. Zanim dojdę do „wstępniaka”, już zazdroszczę naczelnemu liczby reklam. Nie zazdroszczę natomiast korektor(k)om, o ile w ogóle ten dział ocalał po rozlicznych restrukturyzacjach. Nie zazdroszczę im, bo nie wiem, czy naczelny nie lubi, kiedy ktoś go poprawia, czy płaci im tak mało, że prawie zawsze coś przepuszczą.
Redaktor naczelny – taki już urok tego i innych „wstępniaków” – gorąco zachęca do lektury. Jeden z wywiadów zamieszczonych w aktualnym numerze zapowiada jako „unikalny”. Żachnąłem się, jak zwykle zresztą, bo co pan redaktor tak zachwala? Tekst, którego publikacji można było uniknąć?
Kawa może być „rozpuszczalna”, bo daje się rozpuszczać nawet w zimnej wodzie, ale czy od razu jest „pijalna”? Kto chce, niech rozstrzyga to „doświadczalnie”. Rekomendowany wywiad przeczytałem – popijając kawę z ekspresu – i uznałem, że był najwyżej unikatowy. Określenia „wyjątkowy” lub „jedyny w swoim rodzaju” też obiecałyby ciekawą lekturę, a zabrzmiałyby przyjemniej niż niepoprawny w tym kontekście przymiotnik „unikalny” i nadużywany „unikatowy”.
Dziennikarze tego magazynu – przypomnę, że o finansach, i to dużych – miewają kłopoty nie tylko z językiem, lecz nawet z całkiem prostą matematyką. „WIG 20 stracił -7,5 procent” – straszą czytelników. Pani profesor Wojewódzka uczyła nas w liceum, że jeśli od 100 odejmiemy 7,5, to zostanie nam 92,5. Jeśli natomiast od owych 100 odejmiemy minus 7,5, to będziemy mieli aż 107,5. I nie ma znaczenia, czy będą to procenty, promile, złotówki czy dolary.
Nie wiem, jak tam w redakcji, ale w rachunkach minus z minusem zawsze wychodzą na swoje. Autorzy chyba nie są o tym przekonani, bo na wszelki wypadek podają, że „mWIG40 zyskał +9,2 procent”. Wymyślając ten blog w życiu bym nie pomyślał, że zarzut o popełnienie pleonazmu w warunkach recydywy można postawić na podstawie matematycznej, a nie językowej.
Po co w ogóle to piszę? W tym magazynie roboty już na pewno nie dostanę...

czwartek, 22 września 2016

Zgodność polskiego z matematyką

Przez dziesięć dni urlopu za zakupy płaciłem czym popadnie – raz kartą (tą z reklamy), raz gotówką. Jak to na Podlasiu – wyszło całkiem tanio, a wręcz bezcenny był brak dostępu do internetu.

Telewizor mógł sobie grać do woli. Gospodarz – Staszku, jeszcze raz dziękujemy! – ogląda akurat te programy, których ja nie oglądam, a z kolei te, o których tu piszę, zupełnie nie interesują Staszka.
Chcąc być wzorowym gościem, nie nadużywałem kanałów sportowych. Wyjątek – na prośbę przyjaciół z Niemiec – zrobiłem tylko dla Ligi Mistrzów. Mecz Legii z Borussią podałem na talerzu satelitarnym (ARD lub ZDF, już nie pamiętam), więc żadnych notatek nie zrobiłem. Nie szkodzi – jako bloger zbliżam się do setki i od czasu do czasu mogę liczyć na stałych czytelników .
Maciek podsunął mi temat liczebników. Zawsze na czasie, bo wielu dziennikarzy (to ci, którzy mówią lepiej lub gorzej, ale zwykle od siebie) i lektorów (ci, mam wrażenie, potrafią tylko czytać, a i to nie zawsze ze zrozumieniem) nie przywiązuje się do związku zgody. Z takim związkiem mamy do czynienia, gdy forma wyrazu określającego pasuje do formy wyrazu określanego. Krótko mówiąc – muszą się zgadzać przypadki, liczebniki, rodzaje i wszystko, co ślina na język przynosi.
„Źródła w służbach bezpieczeństwa podały, że jest co najmniej 22 ofiar śmiertelnych” – Maciek podsunął mi pierwszy cytat. Z faktami nie polemizuję, ale w tym zdaniu nic się nie zgadza. Jeśli słyszymy, że jest dwadzieścia ileś ofiar, to spodziewamy się, że 20, 21, 25 może 26 albo nawet jeszcze więcej. Jeśli jednak poszkodowanych było 22 (ewentualnie 23 lub 24), to trzeba powiedzieć (przeczytać), że są 22, 23 czy 24 ofiary.
Ponieważ Maciek mieszka w Poznaniu, to o Lechu wie wszystko. „Piętnastu piłkarzy pojechali na mecz, czterech leczą kontuzję” – kręcę głową z niedowierzaniem, że to mógł powiedzieć dziennikarz. Maciek dobił mnie informacją, że coś takiego przeczytał! Tłumaczyć, dlaczego ten cytat trafił na „Polisz”, nie ma sensu. Autor – obawiam się – nie zrozumie, a czytelnicy i tak dobrze wiedzą.
Aby nie nadużywać Maćka uprzejmości, sięgam po notatki sprzed urlopu. „Było już cztery bramki straty” – przypomniał sprawozdawca. „Dzieli ją tylko trzy punkty” – inny próbował zbudować napięcie na informacji, że różnica niewielka, więc wszystko może się jeszcze zdarzyć. Tak dokładnie rachowali gole i punkty, że zapomnieli o związku zgody.
I jeszcze, choć to dość luźny związek, o innej niezgodności. „Piłkarz wejdzie na boisko od 46. minuty” – zapowiedział komentator. Otóż nie. Od 46. minuty piłkarz będzie grał, a na boisko wejdzie w 46. minucie. Tak samo rok szkolny nie zaczyna się od 1 września, lecz trwa od tego właśnie dnia.
Czynności rozciągniętej w czasie nie można przypisać do konkretnej chwili; taka czynność działa się od do, a jeśli jeszcze trwa, to tylko od. Czas wejścia piłkarza na boisko czy rozpoczęcia roku szkolnego możemy natomiast określić bardzo dokładnie posługując się zegarem albo kalendarzem.
Gdy tylko rozpocznie się sezon sportów zimowych, z ekranów telewizorów znikną piłkarze, a pojawią się skoczkowie narciarscy. Założę się, że już podczas pierwszej, a najpóźniej trzeciej transmisji, komentator powie, iż zawodnik wylądował – przykładowo – na sto drugim metrze i pięćdziesiątym centymetrze. I to będzie błąd. Jeśli powie, że skoczył sto dwa i pół metra, to w porządku.
W tym przypadku o poprawności (lub nie) przesądza matematyka. Przecież pierwszy metr zaczyna się pierwszym, a kończy setnym centymetrem, więc wszystko, co wystaje poza 102 metry, już nie może być 102. metrem, bo jest 103. Żeby to łatwiej zrozumieć, przyłóżmy linijkę do kalendarza. Mamy rok 2016, choć od początku naszej ery jeszcze nie upłynęło 2016 pełnych lat. Wystarczy jedna sekunda tuż po sylwestrowej północy, abyśmy wkroczyli w 2017.
Niech więc Kamil Stoch i jego koledzy polecą jak najdalej, ale wynik 102,5 metra oznacza lądowanie już na 103. metrze.

piątek, 9 września 2016

Gem, set, blog

Nie wiem, czy gdybym codziennie śledził transmisje z US Open od pierwszej do ostatniej piłki, zebrałbym dwa razy więcej materiału dowodowego. Raczej nie, bo jeśli komentatorzy mieli popełnić jakiś błąd w nocy lub nad ranem, zapewne nie uniknęli go także w porze największej oglądalności.

Odnoszę niepokojące wrażenie, że o tych błędach już kiedyś chyba pisałem. Trudno, ale od czasu do czasu – niech będzie, że od Wielkiego Szlema – warto je przypomnieć. Może tym razem ktoś przeczyta i zapamięta?
Komentatorowi płacą za to, żeby mówił, jednak mówienie dla samego zagłuszania ciszy lub – co gorsza – odgłosu odbijanej piłki po prostu irytuje. Jeśli się nie mylę, to jeszcze nie płacą od każdego słowa... „Ta tenisistka zajmuje w kobiecym rankingu któreś-tam miejsce” – ogłosił komentator. A w jakim, jeśli nie kobiecym, rankingu mogłaby zajmować jakiekolwiek miejsce? – pytam.
Bardzo uspokajające wydaje mi się spostrzeżenie, że „im więcej grają, tym bardziej są zmęczeni”. Odetchnąłem z ulgą, bo już zaczynałem podejrzewać, że tylko ja się męczę. Inny pan, chyba po klasie mat-fiz, przeanalizował bilans sezonu pewnego tenisisty i odkrył, że „wygrywa, więc ma coraz więcej zwycięstw”. „Złotego mikrofonu” bym nie dał, ale może kwalifikuje się to do Nobla z matematyki?
Przed mikrofonem, niekoniecznie złotym, przydaje się przede wszystkim solidna polszczyzna, ale i szczypta logiki również nie zaszkodzi. „Amerykanka prowadzi 4:0 z przewagą dwóch przełamań”... A czy w tenisie można prowadzić 4:0 z przewagą jednego lub trzech przelamań?
Na pojedynki i turnieje wygrywane w „swojej karierze” już prawie zobojętniałem. Dawno straciłem nadzieję, że Roger Federer wygra kiedyś Wimbledon w mojej karierze. On kontuzjowany, a i z moim barkiem ostatnio nie najlepiej. Gdyby był zdrowy, to co tydzień rozgrywałby „swój mecz”. Czyli, zdaniem komentatorów, do meczu na korcie wystarcza już tylko jeden tenisista? A może to Wielki Szlem na ściance?
Tenisiści grają oczywiście po to, aby „awansować dalej”. Chyba że to finał, wtedy dalej już naprawdę się nie da. Niektórzy nie awansowali ani dalej, ani bliżej, bo popełnili za dużo „niepotrzebnych błędów”, być może nawet „całe mnóstwo”. Jeśli byłoby najwyżej pół mnóstwa błędów chociaż troszeczkę potrzebnych, to może dałoby się jakoś usprawiedliwić porażkę, zresztą już którąś-tam w „bezpośrednich pojedynkach” z tym rywalem. Nie mogę się doczekać pojedynku pośredniego, ale nie tracę nadziei.
Ile było dni turniejowych „pod rząd” bez „dnia dzisiejszego”, „sędziny” albo „w-każdym-bądź-razów”? Śmiem się upierać, że ani jednego. Zauważyłem też zbliżenie stanowisk pomiędzy komentatorami tenisa a komentatorami piłki nożnej. Ci pierwsi przyjęli od tych drugich „krótszą odległość od celu”. Teraz pozostaje czekać na smecze z „najbliższej odległości”.
„Idealny remis” zawsze sprawia, że czuję się bezradny. Ręce bezwładnie i bezładnie opadają na klawiaturę, więc czas stawiać kropkę.

PS. Tytuł mikrofonowego mistrza US Open przyznaję komentatorowi, który pięknie opowiadał, jak na korcie sprawował się Borna Korić.


czwartek, 25 sierpnia 2016

Fakt bynajmniej autentyczny

Rio de Janeiro powoli wraca do rytmu dnia powszedniego, więc skorzystam z okazji i w igrzyskach, których bohaterami są komentatorzy sportowi, zrobię kilka dni przerwy. W tym czasie, jeśli nie będę miał nic lepszego do roboty, oczywiście zamierzam wsłuchiwać się w to, co powie telewizor. A dziś ogłaszam tydzień pokoju olimpijskiego, bo chociaż nie wszyscy się z tym zgadzają, to igrzyska się skończyły, a zaczęła olimpiada.

Dziś o błędach, które codziennie słyszymy na ulicy, w tramwaju, sklepie, na imieninach u cioci... Czy macie dość odwagi, aby poprawiać na przykład teściową? Jeśli tak, to szepnijcie jej na ucho, że nie powinna mówić „w każdym bądź razie”, bo ktoś błędnie pożenił wyrażenia „w każdym razie” i „bądź co bądź”. Zamierzałem napisać, że wyszedł z tego i mezalians, i związek bez przyszłości. Pomyliłbym się, ponieważ trudno wskazać, który zwrot jest lepszego, a który gorszego sortu. A przyszłość przed tym związkiem „bynajmniej” piękna...
Ze źle pojmowanym „bynajmniej” ślicznie rozprawił się Wojciech Młynarski:
     Za kim to, choć go wcześniej nie znałem,
     Przez ciasny peron się przepychałem?
     Za Panią, bynajmniej za Panią...
Wojciech Młynarski opowiadał kiedyś na scenie o przedstawicielu suwerena, który podszedł do znanej piosenkarki i chcąc powiedzieć komplement, radośnie oświadczył: „Jest pani, niestety, czarująca!”. Czy jest z czego się śmiać? Bynajmniej. Tylko na wszelki wypadek przypomnę, że to partykuła wyrażającą przeczenie.
O „dwutysięcznym szesnastym” piszę od dwa tysiące piętnastego, czyli od „roku czasu”. Jeśli spojrzymy w kalendarz, to zobaczymy, że mamy dziś nie dwudziestego piątego czerwca, nie dwudziesty piąty czerwiec, lecz dwudziesty piąty czerwca. Ten błąd często powielają radio i telewizja, ale nie z winy dziennikarzy, reporterów i prezenterów, lecz głównie ich rozmówców.
Można się zgadzać z tym, co i jak piszą w gazetach – a niektórzy piszą tak, że chyba pora zacząć odróżniać fakty autentyczne od nieautentycznych – ale nigdy nie należy pytać: „Co tu pisze?”. Bo pisze nie co, a kto – mimo wszystko człowiek. Jeśli napisał niewyraźnie albo zbyt małymi literami, to kogoś, kto ma lepszy wzrok lub przynajmniej (nie mylić z bynajmniej) mocniejsze okulary, trzeba zapytać „Co tu jest napisane?”.
Ludzie mediów, bynajmniej (mania prześladowcza?) nie tak rzadko, czy to w „dniu wczorajszym”, czy „dzisiejszym”, popełniają ten błąd uparcie i wiele razy „pod rząd”. Trzeba przyznać, że nie próbują (dajmy dziś spokój wyjątkom) czegoś „wziąść” ani niczego „włanczać”, chociaż niektórzy bardzo „chcom” robić to, co „lubiom” – występować w telewizji.
Dlaczego powinniśmy cytować w cudzysłowie, nie „cudzysłowiu”, też już wspominałem. Kto nie pamięta argumentów Zuzi, niech „cofnie się do tyłu” i pogrzebie w blogowym archiwum. Warto. Są podobne do tych, które opisują różnicę między „przyszłem" a „przyszedłem” (niech edytor nie poprawia bez pozwolenia!). Nawracając kogoś na drogę językowej poprawności zwróćcie uwagę, że przecież nikt nie mówi „on przyszł”.
Nie wiem, skąd u mnie ta pewność...


piątek, 19 sierpnia 2016

Spartakiada młodzieży w Rio

Słuchałem uważnie, starałem się życzliwie, a wyszło jak zawsze – zrobiłem mnóstwo notatek. Wielu spośród tych, którzy mówili w Rio do mikrofonu, upierałoby się, że „całe mnóstwo”. Przyjmując ich punkt widzenia, odpowiadam, że tylko pół mnóstwa albo i mniej, bo w tym roku nie zarywałem nocy, aby śledzić igrzyska.

Większość bezwzględna wysłanników TVP i prezenterów zagadujących nas ze studia przekonywała, że oglądamy olimpiadę, a tylko nieliczni, że igrzyska olimpijskie. Niektórzy słyszeli kiedyś, że to chyba nie to samo, i starali się błysnąć. Słabo błysnęli mówiąc, że to XXXI Igrzyska Olimpijskie. Nie, proszę panów, nie XXXI, lecz – trzymajmy się już liczb rzymskich – XXVIII. Przecież Igrzyska VI, XII i XIII Olimpiady nie odbyły się z powodu wojen światowych. Można nie pamiętać, ale wypada wiedzieć.
Mam wrażenie, że przez całą olimpiadę – czyli cztery lata od igrzysk do igrzysk – komentatorzy ciężko trenowali. Ci dobrzy – nazwisk, choć jest ich niewiele, chyba lepiej nie wymieniać – utrzymali poziom i zniechęcali mnie do zabawy pilotem. Pozostali tak mocno utrwalili błędy językowe, które popełniają na co dzień, że mógłbym dziś z lenistwa przepisać połowę dotychczasowych odcinków „Polisza” i bez większego wysiłku dopasować je do transmisji z Rio de Janeiro.
Późne dzieciństwo, całą młodość i sporą część wieku dojrzałego spędziłem na stadionie lekkoatletycznym lub tuż obok niego. Przyznaję – nigdy nie widziałem na nim pchalni kulą, lecz również nie przypominam sobie, aby ktokolwiek kulą rzucał (trenerzy by się wściekli jeszcze bardziej niż ja, a sędziowie machnęliby nie ręką, a czerwoną chorągiewką). Specjalistom komentującym zawody lekkoatletyczne raz jeszcze zatem przypomnę, i będę w tym przypominaniu wręcz namolny, że kulą się nie rzuca; kulą się pcha, chociaż koło i teren wokół niego nazywa się rzutnią.
Nie tylko na bieżni lekkoatletycznej – także na torze regatowym, kolarskim czy pływalni – chodzi o czas. „Decydują ułamki czy tysięczne części sekundy” – stwierdził mój ulubiony komentator. Tak, słusznie wyczuwacie ironię, aż się prosi o cudzysłów... Mój „ulubiony” komentator uznał widocznie, że ułamkami są dziesiąte i setne części sekundy, natomiast tysięczne i jeszcze drobniejsze już nie.
Ten sam mistrz mikrofonu z uznaniem mówił o zawodniczce, która „kontroluje wszystko, co dzieje się w dystansie”. Doceniam go za podjęcie rywalizacji z kolegami, którzy często opowiadają o sportowcach „w treningu” lub „w rozgrzewce”.
Zawodnicy – nie będę wymieniał dyscypliny, sami na pewno się domyślicie – mieli do mety pod górkę. Tu podjazd, tam podjazd, a jeden „stromszy” od drugiego. Uznałbym, że to tylko przejęzyczenie, jednorazowa porażka poprawności językowej z językiem emocji, gdyby przy tej wersji stopnia wyższego przymiotnika „stromy” komentator nie upierał się także następnego dnia.
Mniej lub bardziej dosłownie wszyscy mają pod górkę, więc nic dziwnego, że na mecie bardzo się cieszą. Jedni z pokonania wszystkich rywali, inni ze zwycięstwa tylko nad samym sobą. Tę radość trzeba jakoś wyrazić. Jeśli wierzyć komentatorom sportowym i prezenterom programów informacyjnych, ulubionym sposobem okazywania szczęścia jest podnoszenie rąk. Tak, to przecież oczywiste, że do góry. To nic, że zawsze, kiedy tego słucham, ręce mi opadają. Niestety do dołu.
W jednych dyscyplinach sportowcy ścigają się od startu mety wszyscy jednocześnie, w innych stopniowo się eliminują i robią wszystko, aby „awansować dalej”. Im dalej awansowali, tym częściej komentatorzy zapowiadają „wielki finał”. A małe finały – pytam? Moim zdaniem mecz czy walka o trzecie miejsce żadnym finałem – małym czy średnim – już nie jest. Słowo „finał” www.sjp.pl definiuje tak: „w sporcie: ostateczna rozgrywka pomiędzy zwycięzcami poprzednich eliminacji”. Wcale nie jestem przekonany, czy ostatecznie przekonałem kolegów.
Obawiam się nawet, że nie przekonam ich ani „w dniu dzisiejszym”, ani „dniu jutrzejszym”. W „miesiącu sierpniu” też może mi się nie udać, bo ta maniera, podpadająca pod paragraf o pleonazmie, jest groźniejsza od wirusa Zika.
Wszyscy sportowcy – wprawdzie to nie błąd językowy, ale już niemiłosiernie raniąca ucho sztampa – „dają z siebie wszystko”. Ktoś musi czuwać, aby – próbując dać jeszcze więcej – nie przekraczali przepisów. Z rodzajem męskim liczby pojedynczej i mnogiej żaden komentator nie ma kłopotu: jest sędzia, są sędziowie. Zdarza się, niestety, że również „sędzina” i „sędziny”. Kto je tam wie, może naprawdę są żonami sędziów, ale nie z tego powodu znalazły się na igrzyskach. Zawody, proszę państwa, zawsze sędziuje sędzia, nawet jeśli jest kobietą.
Gadać przez godzinę i nie popisać się znajomością języka obcego? Zmarnowana okazja... Podczas igrzysk nasłuchaliśmy się częściej niż zwykle o „tejpach”, „tajmautach”, „progresach” i nawet o „Montenegro”, bo kto światowcowi zabroni? Były też „biczwolej” i „water polo” (co ciekawe – wcale nie „łoter”). No i tenis ziemny... W nazwie tej dyscypliny sportu (czy po polsku, czy w jakimkolwiek „lengłidżu”) nie ma przymiotników! Jeśli jednak ktoś zechce nadal się upierać, niech zwróci łaskawie uwagę, że w Rio de Janeiro w tenisa naprawdę nie grano na ziemi.
Na koniec o czymś, co mnie irytuje, i z czym walczę jak z wiatrakami. Reporter do ponad 30-letniego sportowca zwraca się na „ty”, sportowiec odpowiada reporterowi na „pan” i nikomu – poza mną? – to nie przeszkadza. W ogóle miałem wrażenie, że przez dwa tygodnie oglądałem relacje z Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży. Przecież o medale i rekordy walczyły Kasia, Zosia, Małgosia (ewentualnie Małgośka), Ola, Maciek, Piotrek, Bartek, Wojtek, Przemek, Tomek i nawet Adaś… Ale w sumie nic dziwnego, przecież w Rio reprezentowali nas „chłopaki i dziewczyny”, o czym opowiadali Darek, Jacek, Jarek, Maciek, Marek, Piotrek, Przemek, Sebastian, Waldek, Włodek… Jeśli o kimś zapomniałem, to przeraszam.









czwartek, 4 sierpnia 2016

Pokuta ze słownikiem

„Czepiasz się” – mówią jedni. „Idziesz na łatwiznę” – dodają inni. Pierwsi dają do zrozumienia, że od dziennikarzy nie można wymagać, aby byli profesorami Miodkami, Bralczykami czy Markowskimi albo chociaż magistrami polonistyki. Drudzy sugerują, że opisywanie wpadek komentatorów sportowych to żadna sztuka. Niech wam będzie – dziś daleko od sportu.

W rozgłośni mającej ambicje znacznie większe niż tylko puszczanie w kółko tych samych pseudoprzebojów pani prezenterka powiedziała, że „z niecierpliwością czeka na tegorocznego Open’era”. Każda impreza – sportowa czy kulturalna – może kiedyś zacząć żyć własnym życiem, co wcale nie znaczy, że z tego powodu staje się rzeczownikiem żywotnym. „Festiwal” w ogóle (jako rzeczownik pospolity) i „Open’er” (rzeczownik własny) w szczególe pozostają rzeczownikami nieżywotnymi, a więc w bierniku (kogo? co?) zachowują formę mianownika (kto? co?).
Kilkadziesiąt lat temu mówiło się i grało „w tenis”. Znajomych z kortu i okolic uspokajam, że nazwa naszej ulubionej gry pozostaje rzeczownikiem nieżywotnym znaczeniowo, ale awansowała do żywotnych gramatycznie.
Pospolitym – nie rzeczownikiem, lecz błędem – jest mylenie biernika z dopełniaczem. „Słuchacie złotą dziesiątkę” – poinformował prezenter radiowy. Nie, proszę pana, ja nigdy nie słucham „złotą dziesiątkę”. Jeśli przez przypadek trafię na pana audycję, to słucham „złotej dziesiątki”, zresztą nie za długo.
Kłopot z tymi przypadkami mają również reporterzy i prezenterzy zajmujący się tematyką prawną. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że przepisy są po to, aby... Tu właśnie pojawiają się wątpliwości – przestrzegać „je” czy „ich”? Jeśli chcecie być w zgodzie z normami języka polskiego, to przestrzegajcie przepisów i zasad (w liczbie mnogiej) oraz prawa i regulaminu (w pojedynczej).
„Zaatakował kaszalota, jednego z największych zwierząt świata”... Już nie pamiętam, skąd pochodzi ten przykład (pamiętam tylko, że został przysłany przez Maćka, któremu jeszcze raz dziękuję), ale na pewno nie z transmisji meczu piłkarskiego. Autor się pomylił, a narrator być może przegapił – „zwierzę” jest rzeczownikiem żywotnym nieosobowym, ale rodzaju nijakiego niezależnie od tego, czy zaatakowany kaszalot był samcem, czy samicą.
Na koniec coś ze Światowych Dni Młodzieży. „Większość osób, które przyjechały, są zakwaterowani...” – już nie słuchałem, gdzie te osoby zamieszkały, bo zacząłem szukać „poliszowego” notatnika. Być może reporter pilnie uczył się religii – nie wnikam, nie moja sprawa. Źle jednak, że opuścił kilka lekcji języka polskiego, z czego powinien się wyspowiadać, a w ramach pokuty sto razy powtórzyć „jest zakwaterowana”. 

czwartek, 28 lipca 2016

Piłka mi odbiła

Dzisiaj będę monotematyczny. Za tydzień zaczną się – chociaż panie i panowie, z radia i z telewizji, ze stacji publicznych i prywatnych będą nam wmawiali, że startują lub ruszają – igrzyska olimpijskie, więc inne dyscypliny zostawiam sobie na później. Dziś o piłce we wszystkich przypadkach.

Kiedy oglądam mecz, często odnoszę wrażenie, że piłka po prostu przeszkadza piłkarzom w grze, a komentatorom w komentowaniu. „Pozbył się ją” – mówią, gdy zawodnik podał do partnera lub przeciwnika. Dla jego trenera to na pewno duża różnica, lecz z mojego punktu widzenia żadna. Widocznie już nie chciał tej piłki, już jej nie lubi albo zwyczajnie przestała mu się podobać. Bywa i tak.
Panu przy mikrofonie chciałbym jednak zwrócić uwagę, że jeśli już, to pozbył się jej. Nie biernik (kogo? co?), lecz dopełniacz (kogo? czego?), proszę. Identyczny błąd w doborze przypadku sprawozdawcy popełniają opowiadając, że zawodnik „nie przejął tą piłkę”.
Zostawmy gramatykę, bo to zadanie trudniejsze od wszystkich konkurencji „Turbokozaka” (wcale nie twierdzę, że autor i bohaterowie tego programu podsuwają mi te przykłady). Logika wydaje się łatwiejsza, bo nie trzeba się uczyć na pamięć, a wystarczy – stanowczo bez piłki – tylko trochę pogłówkować i zapamiętać wnioski. „Niedobrze opanował piłkę” – zganił sprawozdawca jakiegoś gracza. Skoro opanował, to chyba dobrze, prawda? Aha, jednak mu ją zabrali? No to raczej nie opanował...
Innemu się udało – dostał podanie od partnera, który koniecznie chciał się jej (!) pozbyć, opanował ją dobrze albo nawet jeszcze lepiej, ale strzelić gola nie umiał. Ekspert wytłumaczył, że „z takiej piłki trudno strzelić”. Na podwórku zabraniali strzelać nie tylko z procy, ale nawet z woleja, bo źle kopnięte piłki wybiły kilka sąsiedzkich okien. W szkole uczyli, że „z Aurory wystrzał padł”. Na studiach, kiedy brakowało wiedzy i na egzaminach trzeba było zgadywać, zdarzało się (strzelić) i trafić kulą w płot. Ustalmy więc: nawet Robert Lewandowski nie strzeli ani z takiej, ani z innej piłki.
Jeśli już, to strzeli tą piłką. Jeśli z bliska, to większość komentatorów powie, że z „najbliższej odległości”, na co jak zawsze zareaguję alergicznie. Jeśli z daleka, to być może usłyszymy, że „piłka długo szybowała w powietrzu”. Wtedy zapytam, czy mogłaby szybować po wodzie, po lodzie lub po czymkolwiek, co nie jest powietrzem. Telewizor, jak zwykle, nie odpowie.
Można strzelać (zdaniem niektórych nawet kopać) nogą, można główkować. Moim zdaniem strzał głową jest trudniejszy. Piłkarz ma to wyboru tylko dwie nogi – jedną lepszą, drugą słabszą, niekiedy obie do niczego. A ile głów? Gdyby jakaś uczelnia sportowa zaproponowała mi stypendium, chętnie wziąłbym się za poszukiwanie odpowiedzi. Punktem wyjścia byłoby stwierdzenie pana sprawozdawcy, że „napastnik źle przystawił tą głowę do piłki”. Do błędnego zaimka wskazującego już bym się nie przyczepiał.
Nie każda piłka dolatuje do bramki. Niektóre natrafiają na przeszkody, co komentatorzy podsumowują stwierdzeniem, że „odbiła się rykoszetem”. Według Słownika Języka Polskiego rykoszet to „odbicie się pocisku, powodujące zmianę kierunku dalszego jego ruchu”, zatem według niektórych dziennikarzy piłka odbija się odbiciem. Mnie też zaczyna wtedy odbijać…


czwartek, 14 lipca 2016

Znokautowany język polski

Zarzut pójścia na łatwiznę będzie uzasadniony. Pani Aleksandra Jasieńska podsunęła mi dwa teksty, z którymi poza Ctrl+C i Ctrl+V naprawdę nie trzeba nic robić, aby było śmiesznie (co nie znaczy, że wesoło). Pokusie skopiowania i udostępnienia w całości jakoś się oparłem, jednak ze znęcania się nad autorami nie zrezygnowałem.

Oba teksty dotyczą czegoś, o czym nigdy nie napiszę, że to sport. Mam świadomość, że mogę się narazić na przykład Joannie Jędrzejczyk, ale nie będę zmieniał poglądów na potrzeby tego felietonu. Wracajmy jednak do rzeczy – autor tekstu wskazanego przez panią Aleksandrę donosił, że „Joanna Jędrzejczyk udanie obroniła tytuł”. Odetchnąłem z ulgą, bo gdyby obroniła nieudanie – lub udanie nie obroniła – byłoby mi przykro i być może dalej już bym nie czytał.
Atmosfera musiała być bardzo napięta, ponieważ „żadna z zawodniczek nie podała sobie ręki przed rozpoczęciem starcia”. Sobie, a co dopiero rywalce. Gdy walka już się zaczęła, Polka musiała się bronić, bo natychmiastowo doskoczyła do niej Brazylijka”. Trochę się panie potarzały po podłodze – a niech mu, autorowi, będzie, że w parterze – lecz „starcie szybko powróciło do stójki”.
Gdy przeczytałem, że Polka coś tam wykorzystała, „zadając kilka mocnych uderzeń w swojej płaszczyźnie”, zacząłem się poważnie zastanawiać nie tylko nad skasowaniem tego wpisu, lecz także porzuceniem blogosfery na zawsze. Podejmę jednak to ryzyko w nadziei, że nie mam wspólnej płaszczyzny z Joanną Jędrzejczyk.
„Automatycznie z rozpoczęciem drugiej odsłony Gadelha ruszyła do przodu”. Brawo dla trenera, że tak zaprogramował swoją zawodniczkę. Inni szkoleniowcy tłumaczą, wyjaśniają, powtarzają, przypominają, a one i tak robią wszystko po swojemu. Tymczasem Gadelha, proszę bardzo, rusza jak automat. Co na to Jędrzejczyk? Żeby (oczywiście udanie!) obronić tytuł, po przerwie „zaczęła wcielać w życie porady swojego narożnika”.
Im bliżej końca walki, tym Brazylijka „przyjmowała coraz większą ilość ciosów”. Czy od autora tak wybitnego utworu dziennikarskiego powinienem wymagać odróżniania rzeczowników policzalnych i niepoliczalnych? Jeśli nie, to przepraszam. Wracamy do relacji. Gadelha „nie robiła dosłownie nic, aby zwyciężyć tę rundę”. Przypomnę, że zwyciężyć (pokonać) można przeciwnika, natomiast rundę wygrać.
Zanim podam kilka przykładów wyjętych żywcem z drugiego tekstu nadesłanego przez panią Aleksandrę Jasieńską, przedstawię jej uwagi:
„Rozumiem, że to sport dla wybranych odbiorców, ale dlaczego także dla specyficznie dobieranych komentatorów? Taka grafomania powinna być ścigana z urzędu. Tylko nie wiem, czy dziś jest jeszcze jakiś urząd, który umiałby dostrzec głęboko antypolski wymiar akurat takiej działalności dziennikarskiej”.
Zamiast pisać odpowiedź dłuższą niż „Całkowicie się z panią zgadzam!”, zacytuję komentarz internauty: „Masakryczny język artykułu. Pełno niepotrzebnych słów, błędów stylistycznych, ukwieceń i powtórzeń. Nie do zaakceptowania na poziomie *. Wstyd panowie. Rozumiem, ze pisał to miłośnik MMA, ale jego też obowiązuje znajomość języka. Oczywiście, gdy chce pisać artykuły prasowe”.
Co najbardziej nie spodobało się autorowi komentarza? Jest w czym wybierać: „szedł po duszenie”, udało mu się przywrócić walkę do klinczu”, „występowała jednak nieaktywność, wobec czego sędzia podniósł stracie do stójki”, „jak się okazało, tylko na chwilę, ponieważ za chwilę…”.
Tytułu wymyślać nie musiałem – pani Aleksandra podsunęła.

* Tu padła nazwa portalu, którą wielkomyślnie przemilczam

piątek, 8 lipca 2016

Odwaga staniała, rozum podrożał

Tytułowe słowa padły mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Telewizja Polska przeprowadziła pierwszą transmisję z zawodów sportowych. Prawie 60 lat temu nie miały żadnego związku z polszczyzną w mediach (nie tylko w telewizji). Dziś niestety już mają.

Wiele razy słyszałem, jak komentator chwalił piłkarza za „odważny strzał”, a nawet za „odważne wyjście na pozycję”. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego kopanie piłki w stronę bramki rywali musi wymagać odwagi. Na pewno odwagi wymagałoby ciągłe ostrzeliwanie własnej bramki, bo w skrajnych przypadkach groziłoby śmiercią lub kalectwem z rąk partnerów, trenera, prezesa i prawie na pewno kibiców. Wczuwając się w kolegów przy mikrofonie, zaryzykowałbym tezę, że „niewyjście na pozycję” może być objawem tchórzostwa i powinno być w szatni karane z całą surowością.
Z niezrozumieniem znaczenia słowa mamy do czynienia także w przypadku „horroru”.  Tu do akcji chętnie i – a co tam, niech będzie, że odważnie – przyłączają się koledzy po piórze. Co nawet najbardziej zacięty mecz ma wspólnego ze strachem i grozą, jeśli na trybunach nikt się nie bije, a na boisku po prostu kopią piłkę? Z ciekawości zajrzałem do wyszukiwarki internetowej – prawie zawsze horrorowi towarzyszy przymiotnik „prawdziwy”. Być może jesteśmy właśnie świadkami narodzin nowego związku frazeologicznego.
Albo „chwała”… Co synomim „czci”, „chluby” i „zaszczytu” ma wspólnego z meczami piłkarskimi, jakich co tydzień są rozgrywane dziesiątki, jeśli nie setki? „Chwała bohaterom” – powiedział kiedyś komentator meczu Pucharu Polski, kiedy drużyna z ekstraklasy pokonała zespól z niższej ligi. A może coś przegapiłem? Czy wygrywanie z teoretycznie słabszymi będzie teraz wymagało czynów nie tylko odważnych, lecz wręcz heroicznych?
Komentatorzy sportów indywidualnych też mają ulubione określenia, a im bardziej oni je lubią, tym mocniej ja ich – tych określeń, nie kolegów – nie znoszę. „Iks poległ w meczu z Igrekiem” – mówią i piszą. W moim słowniku sportowym czasownik „polec” w ogóle nie występuje. To nie pole bitwy na śmierć i życie; to tylko boisko, kort albo ring – jeśli nie da się chociaż zremisować, to zawsze można przegrać, a nawet ulec, ale nigdy polec.
To już lepiej polegać na rozumie. Dopóki jeszcze w dobrej cenie...

piątek, 1 lipca 2016

Zwroty niegrzecznościowe

Jednym mówię „Dzień dobry”, innym „Cześć”. Nie zawsze myśl zdąży przed językiem, ale staram się nie zaczynać spotkania od „Witam”, bo wiem, że ten zwrot grzecznościowy w wielu okolicznościach może brzmieć niegrzecznie. Ponieważ etykieta z netykietą są częścią języka, więc i im należy się kilka akapitów.

„Witam panie Arturze” – tak się ze mną wita pewien młody dziennikarz. Jest ode mnie chyba dwa razy młodszy, więc nie wiem, czy zwrócić mu uwagę na niestosowność „witania”, czy być wdzięcznym – przecież wielu jego kolegów już podczas pierwszej rozmowy bezceremonialnie próbowało przejść na „ty” – że ciągle jestem dla niego panem Arturem.
Zakładam, że większość czytelników wie, na czym polega niestosowność rozpoczynania rozmowy lub korespondencji od „Witam!”, ale może nie wszyscy. Otóż w tym zwrocie zawiera się poczucie pewnej wyższości witającego nad witanym. Z tym jest podobnie jak z wyciąganiem ręki: starszy może witać młodszego, a przełożony podwładnego. I – jakżeby inaczej – gospodarz gościa.
Ten błąd popełniają nie tylko pracownicy różnych firm, atakujący adresatów mejlami. Wielokrotnie słyszałem, jak polityk w studiu radiowym witał dziennikarza, który miał przeprowadzić z nim rozmowę. Gdyby wywiad miał się odbyć w biurze posła czy ministra, to oczywiście w porządku. W studiu radiowym i telewizyjnym zwrotu „Witam!” raczej bym unikał, bo zawsze można trafić na gościa nadwrażliwego na punkcie etykiety, a to nie jest dobry punkt wyjścia do rozmowy.
Dyskusja z mężczyznami, proszę nie doszukiwać się podtekstów, pod względem językowym jest znacznie łatwiejsza. „Proszę pana” nie budzi przecież wątpliwości, natomiast „Proszę pani” i „Proszę panią” sprawiają kłopoty. Wszystko zależy od tego, o co tę panią prosimy. Jeśli tylko o to, aby zechciała zwrócić uwagę na to, co mamy jej do powiedzenia, to robimy to w dopełniaczu. Jeśli rozmówczyni wyprowadziła nas z równowagi i nijak nie możemy się z nią zgodzić, wtedy możemy ją poprosić o opuszczenie studia jak najbardziej w bierniku. Byle grzecznie.
Nie jest błędem zwracanie się do rozmówców „Państwo wiecie”, „Państwo macie” itp. Lepiej jednak powiedzieć „Państwo wiedzą”, „Państwo mają”. Do jednej osoby nie zwracamy się przecież „Pani wiesz” ani „Pan masz” (choć ten drugi przypadek jest charakterystyczny dla gwary warszawskiej: „Masz pan dyszkę? To kup pan cegłę!”). Gdy adresat słów występuje w trzeciej osobie, to czynności opisanej czasownikiem nie powinien wykonywać w drugiej, bo coś zgrzyta.
„Zapytałem się ministra (piłkarza, piosenkarza…)” – chwalą się dziennikarze. Kogo w takim razie zapytali? – pytam wtedy. Jeśli faktycznie ministra, piłkarza, piosenkarza czy kogo tam jeszcze, to po co to „się”? Jak „się” pytasz, to sam sobie odpowiadaj.
Razi mnie także – może niesłusznie? – maniera używania podczas rozmów w mediach zwrotu „Proszę mi powiedzieć”. Jeśli „mi”, to równie dobrze można tę rozmowę odbyć poza anteną. Na koniec często pada „Moim gościem był(a)”. Wolałbym, żeby ten ktoś był gościem stacji, a jeszcze lepiej jej słuchaczy lub widzów. Może to już niesłuszny punkt widzenia, ale wydaje mi się, że to oni powinni być ważniejsi od prowadzącego program.
Żegnam tych, którzy zaczynają od „Witam”. Pozostałych zapraszam za tydzień.

czwartek, 23 czerwca 2016

Mistrzostwa w miejscowniku

Mam wrażenie, że im lepiej dla polskiej piłki, tym gorzej dla języka polskiego. Zależność jest oczywista – już nie tylko na medycynie i polityce zna się każdy Polak i każda Polka. Na sporcie również, co w mediach widać i zwłaszcza słychać.

Telewizji przy śniadaniu nie oglądam, natomiast chętnie słucham radia. Którąkolwiek stację by włączyć, wszędzie o Euro. Zaprzyjaźnioną działaczkę na rzecz równych praw kobiet i mężczyzn uspokajam, że panie redaktorki drażnią mnie tak samo jak panowie redaktorzy. Na co dzień zajmują się wszystkim, tylko nie sportem, ale ponieważ przyszło Euro, a Polacy kopią aż miło, prawie wszystkie i prawie wszyscy mają potrzebę zahaczenia i o ten temat. I mówią wtedy o „mistrzostwach w piłkę”.
Pomijam już taki detal, że wypadałoby sprecyzować, czego tego mistrzostwa i o jaką piłkę chodzi. Mistrzostwa mogą być podwórka, miasta, Polski, Europy, świata, kiedyś być może także kosmosu; natomiast piłkę mamy i ręczną, i wodną, a PZPS (do nazw związków jeszcze wrócę) to przecież Polski Związek Piłki Siatkowej.
Dobrze, niech wam będzie – jest czerwiec, więc grają nożni; jest rok przestępny, więc są to mistrzostwa Europy. Ale nie „w piłkę!”. W piłkę można grać, a w bierniku (kogo?, co?) wręcz trzeba. Mistrzostwa mogą być czegokolwiek, byle w miejscowniku (o kim?, o czym?, w kim?, w czym?). Spróbujcie powiedzieć na antenie o mistrzostwach czy jakichkolwiek zawodach w hokej, gimnastykę, jazdę figurową czy tenis.
O właśnie – tenis. W zeszłym tygodniu byłem na walnym zgromadzeniu Polskiego Związku Tenisowego. Przyznaję, że relacje z takich wydarzeń same się piszą. Cała sztuka to utrzymać emocje na wodzy. Od ludzi wchodzących na trybunę i przemawiających publicznie nie można wymagać, aby mówili bezbłędnie. Dobrze, jeśli potrafią; jeśli nie – sami powinniśmy uderzyć się w piersi, bo do szkoły chodzili dawno lub bardzo dawno, natomiast codziennie oglądają telewizję, słuchają radia, czytają (mam nadzieję...) prasę. Jeśli więc nasi słuchacze i czytelnicy popełniają błędy, to my, dziennikarze, też nie jesteśmy bez winy.
Trudno jednak zachować spokój, kiedy delegat na zjazd PZT mówi o „tenisie ziemnym”. Mam wtedy ochotę do niego podejść i spytać, czy nie pomylił adresu. W nazwie związku wprawdzie jest Z, ale tylko jedno. Nazwy organizacji międzynarodowych – Tennis Europe i International Tennis Federation – również nie wspominają o żadnej ziemi. Owszem, PZT nie zawsze był Polskim Związkiem Tenisowym, bo powstał jako PZLT. Już to kiedyś wyjaśniałem, więc nie będę się powtarzał.
Przynajmniej w najbliższych dwóch tygodniach odpocznę od mistrzostw „w piłkę nożną” i turnieju „w tenisa ziemnego”. W Londynie będę miał football w telewizji, tennis na żywo i okazję, aby polish swoj English
PS. Żeby nie narazić się na zarzut jednej z najwierniejszych czytelniczek, że zapominam o badmintonie, uprzejmie informuję, iż nie zapominam. Niedawno, jadąc samochodem, niemal spowodowałem kolizję, kiedy usłyszałem w radiu o „babingtonie”. I kto byłby wtedy winien? Przecież nie ja!

piątek, 17 czerwca 2016

Pół mnóstwa poświęcenia

Mecz Polska – Niemcy zawsze budzi emocje. Poddają się im także komentatorzy, chociaż po tamtej stronie telewizora wypadałoby zachować nieco więcej zimnej krwi. Zdaję sobie sprawę, że emocje i szczególna atmosfera sprzyjają popełnianiu błędów; tłumaczą niektóre, ale nie usprawiedliwiają wszystkich.

Mówi się, że co człowiek pomyśli na trzeźwo, to powie po pijanemu. Niech mnie ręka boska i prezes Jacek Kurski bronią przed podejrzeniem, że komentatorzy przyjmują coś przed meczem, na przykład dla rozluźnienia języka. Nie, ja zaryzykuję twierdzenie, że jeśli jakieś błędy popełniają w normalnej rozmowie, to na pewno nie unikną ich przed mikrofonem. Pewność tym większa, im ważniejszy mecz.
Czwartkowy z Niemcami nie był nieważny, jednak do najwyższego stopnia zagrożenia emocjami sporo mu jeszcze brakowało. I tak już w mowie wstępnej, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego, komentator dostrzegł „całe mnóstwo fluidów” płynących z Polski do Paryża. Tak już jest w tej odmianie dziennikarskiej polszczyzny, że jeśli jest mnóstwo, to bez wątpienia musi być całe. Pół mnóstwa, a tym bardziej ćwierć lub jeszcze mniej nie wywarłoby na telewidzach zamierzonego efektu.
Ponieważ w pierwszej połowie piłka była kopana najczęściej z dala od bramek, dlatego dość długo musieliśmy czekać na sugestię komentatora, że warto byłoby pokusić się o „strzał z dalszej odległości”. Nie chce mi się ani sprawdzać, ile razy już o tym pisałem, ani znowu ironizować; powtórzę tylko, że odległość może być duża albo mała (oczywiście, jeśli taka potrzeba, można te przymiotniki stopniować do woli), nigdy zaś daleka lub bliska, bo to podręcznikowy przykład tautologii lub – jak kto woli – pleonazmu (ponieważ „Polisz” nie jest pracą naukową, możemy przyjąć, że to synonimy).
Z wrodzoną złośliwością przyczepię się do dwóch zwrotów, które błędami językowymi nie są, jednak powtarzane po wielokroć zaczynają drażnić. Dziś każda interwencja czy to bramkarza, czy jeszcze częściej obrońcy musi się odbyć „z poświęceniem”, najlepiej pełnym. Poświęcenie w znaczeniu liturgicznym odrzucam, choć o remis z Niemcami zwykle mogliśmy się jedynie modlić. Nadal jednak nie wiem, co owi bramkarze lub obrońcy poświęcają, co rzucają na szalę nawet rzucając się rywalom pod nogi lub blokując strzał. Siniaka? Bez przesady, taką mają pracę. Za taką kasę też mógłbym raz w tygodniu się nadstawić.
We współczesnej polszczyźnie – chyba jednak powinienem dodać, że w polszczyźnie komentatorów piłki nożnej – czasowniki „podawać” i „podać” są już archaiczne. Teraz w dobrym tonie jest powiedzieć, że piłkarz „dograł piłkę do partnera” albo chociaż próbował.
„Powinien być gwizdek i faul” – zawyrokował sprawozdawca. Nieśmiało zauważę, że kolejność powinna być raczej odwrotna: najpierw faul, a dopiero potem gwizdek. Sędzia, używając tego atrybutu, nie może przecież nawoływać do łamania przepisów, a taki związek przyczynowo-skutkowy można wywnioskować ze słów komentatora. Przyczyna tego błędu wydaje się oczywista – nie tylko w stacjach pokazujących mecze tegorocznych mistrzostw Europy, ale na wszystkich pozostałych antenach, faul stał się synonimem rzutu wolnego. Niesłusznie, bo groteskowo brzmi zdanie – wygłoszone podczas jakiegoś meczu ligowego – że piłkarz (a może trener, już nie pamiętam) „domaga się od sędziego faulu”.
Na zakończenie pozwolę sobie na zagadkę, ponieważ ekspert komentujący jeden z wcześniejszych meczów Euro 2016 powiedział tak: „Zobaczył żółtą kartkę i to już jest handicap”. Nie wyjaśnił jednak, dla którego zespołu. A waszym zdaniem – dla drużyny ukaranego kartką czy może dla rywali?

czwartek, 9 czerwca 2016

Zmiana nie uległa zmianie

Włączam telewizor – mistrzostwa Europy. Przełączam z kanału sportowego na niesportowy – to samo. Otwieram gazetę – nie inaczej. Nie dziwię się, że wszędzie piłka nożna. Dziwię się, że wszędzie ten sam błąd. Czy to jakiś spisek?

Prawie nikt nie mówi i mało kto pisze, że piłkarskie mistrzostwa Europy we Francji zaczynają się w piątek. Nie, turniej, zresztą jak wszystko ostatnio – jeśli nie kolejka ligowa, to festiwal albo nawet oficjalna wizyta państwowa – musi ruszać lub startować. Nie wiem, skąd ta maniera. Podejrzewam, że autorzy tych zwrotów silą się na oryginalność. Zapewne chcą dobrze, a wychodzi jak zwykle...
Nie znam komentatora (jeśli jednak kogoś przegapiłem, to przepraszam), który choć raz nie powiedziałby, że „wynik uległ zmianie”. Jeśli nie powiedział, to znaczy, iż trafiały mu się wyłącznie mecze bezbramkowe, ale wtedy dowiadywaliśmy się, że „wynik nie uległ zmianie”.
„Wirus uległ mutacji”, „podejrzana torba uległa detonacji”, „budynek uległ spaleniu”, „mur uległ poważnemu odchyleniu”, „samolot uległ rozpadowi”, a „Krajowy Rejestr Sądowy uległ powodzi”… Pomijam już fakt, że media epatują złymi wiadomościami. To nie tylko ich wina, bo skoro na takie informacje jest popyt, to one zapewniają podaż. Skoro te wszystkie nieszczęścia już się jednak wydarzyły, to niech przynajmniej wirus się zmutuje, torba wybuchnie, budynek się spali, mur się przechyli albo nawet zawali, samolot – jeśli już musi – niech się rozpadnie, a rejestr niech zaleje woda.
Wcale nie sugeruję, że czasownik „ulegać” powinnen zostać zapomniany ani tym bardziej ulec zapomnieniu. Bardzo się przydaje, gdy chcemy powiedzieć, że jakiś urząd uległ naciskom obywateli albo sąd nie uległ naciskom opinii publicznej. Sport też na tym polega, że jeden zawodnik ulega drugiemu albo drużyna innej drużynie, bo nie w każdej dyscyplinie możliwe są remisy. Nie można w każdym zdaniu używać na zmianę słów „wygrać” lub „przegrać”, więc „ulec” bywa wtedy cennym zamiennikiem.
Nader często mylimy to, co zdarza się w konkretnym czasie, z tym, co trwa. „Mistrzostwa Europy zaczynają się (nie startują i nie ruszają, co wcześniej ustaliliśmy) od piątku” – zapowiadają media. Nie, mistrzostwa zaczynają się w piątek, a od piątku będą już trwały.
„Od środy przyjdą burze” – niedawno ostrzegał prezenter w jednej z największych niepublicznych stacji radiowych. Przyjdą albo nie przyjdą, bo z pogodą różnie bywa. Słuchając takiej prognozy, aż chciałoby się zagrzmieć ze złości.

czwartek, 26 maja 2016

Dwa tygodnie parle-parle

A nawet parlez-parlez. Trzeba bronić słabszych przed silniejszymi, w tym przypadku języka francuskiego przed angielskim. Właśnie trwa Roland Garros, więc z telewizora od rana do wieczora słychać o French Open.

Zaprotestowałem na Twitterze. Zanim jednak ćwierknąłem, zajrzałem na oficjalną stronę turnieju. Wpisałem frazę „French Open”, włączyłem wyszukiwarkę i po chwili upewniłem się, że taka nazwa nie pada ani razu. Jest wyłącznie Roland Garros.
Joanna Sakowicz-Kostecka – nie wiem, czy jej nie zaszkodzę, ale niech tam: moja ulubiona komentatorka tenisa – natychmiast stanęła w obronie. Nie wiem na pewno, bo nie robiłem nonatek pod tym kątem, ale mam wrażenie, że stanęła w obronie nie samej siebie, lecz kolegów z pracy. Szczególnie tych, którym nigdy w życiu nie zdarzyło się powiedzieć Roland Garros.
Doceniam tych, którzy po angielsku mówią lepiej ode mnie, chociaż to żadna sztuka. Po francusku nie mówię w ogóle, bo nie potrafię pojąć, dlaczego jakiś wyraz zapisuje się trzema literami, wymawia jedną – zresztą inną od tamtych – a na dodatek wszystkie cztery są samogłoskami.
Asia zasugerowała, żebym na stronie WTA Tour poszukał wyników Agnieszki Radwańskiej na Roland Garros, i życzyła powodzenia. Nawet nie próbowałem, bo wiem, że to robota dla Syzyfa. Powtórzę argument, którym posłużyłem się na Twitterze: WTA nie może być sędzią w tej sprawie, ponieważ jest współoskarżonym. Tu – nieograniczony limitem 140 znaków – złagodzę tę tezę i powiem, że jeśli nie współoskarżonym, to co najmniej narzędziem przestępstwa.
W środowisku tenisowym nie trzeba przypominać, ale być może znajdzie się tu ktoś, kto nie wie, że Roland Garros jest jedynym zawodowym turniejem, podczas którego sędziowie ogłaszają wyniki wyłącznie po francusku. Wszędzie indziej zasada jest taka: najpierw język lokalny, potem – aby wszyscy zrozumieli – tłumaczenie na angielski.
Bronię tego francuskiego w polskich mediach, chociaż nie jestem ani romanistą (z powodów obiektywnych), ani frankofilem (z powodów subiektywnych). Bardzo prawdopodobne, że jest to walka z wiatrakami, bo angielski – czy tego chcemy, czy nie – wypiera inne języki tam, gdzie ma to jakieś uzasadnienie (np. w terminologii technicznej i informatycznej) czy wręcz żadnego. Kiedyś już wspominałem, że weekend może być, ale przed agendami, briefingami, kontentami czy feedbackami powinniśmy się bronić czym popadnie.
Przed French Openami również.

piątek, 20 maja 2016

Remanent poligowy

Komentowanie wydarzeń politycznych na Facebooku stało się zajęciem dość ryzykownym – grozi utratą znajomych (nie mówię o przyjaciołach), którzy mają inne poglądy niż my, i nie gwarantuje nowych, chociaż się z nami zgadzają. Co innego poprawna polszczyzna. Szacunek dla języka ojczystego łączy ponad podziałami.

Magda – wcale nie twierdzę, że poglądy polityczne Magdy leżą na innym biegunie niż moje – podzieliła się ze mną na Facebooku uwagą, że według Panów Komentatorów piłkarze „adresują piłkę". Niemal jak moja Szefowa, która „referuje do metryk".
Odpowiedzialem jej tak: Według panów komentatorów (pozostałbym przy małej literze) panowie piłkarze potrafią także liczyć (np. bramkarze obliczają lot piłki) i pisać (np. napastnicy zostają autorami bramek). Brakowało umiejętności pisania, więc to adresowanie jest jak najbardziej na miejscu.
Nie wiem, czy ją przekonałem. Chyba jednak nie, bo nadal dociekała:  Adres piszą na piłce czy jak?? Obiecałem, że się dowiem. Trochę pochopnie, bo kogo tu pytać? Ci, którzy każą piłkarzom adresować podania, adresu tego bloga raczej nie znają, o czym najlepiej świadczy lista błędów, których jeszcze nie zdążyłem omówić.
Sezon ligowy się skończył, mistrzostwa Europy dopiero za kilka tygodni, więc spróbuję zrobić mały remanent w notatkach. Z lenistwa – wolno mi, bo to blog, nie praca naukowa – nie będę się odwoływał do słownikowej teorii, a tylko pośmieję się z telewizyjnej praktyki.
„Ostatnie cztery sezony nie mogą zaliczyć do udanych” – powiedział jeden z tych ekspertów, którzy nigdy nie powinni dostać mikrofonu do ręki. Obawiam się, że prędzej obronię strzał Roberta Lewandowskiego z rzutu karnego niż ten komentator poprawnie wypowie zdanie rozwinięte.
„Nie było konieczności, aby szukać faulu na rywalu” – to już nie ekspert, lecz dziennikarz. Konieczności znęcania się nad nim nie było, faulu, zapewniam, nie szukałem, jeśli jednak zawodowiec sam się nadstawia, to grzech zmarnować taką okazję. Wielu by dodało, że stuprocentową.
„Aż szkoda przerywać tego meczu” – żalił się inny. Nie było jednak wyboru, ponieważ zaczęła się „ta końcówka pierwszej połowy”. Raz na jakiś czas można napisać coś pozytywnego, więc – przyznaję, chociaż bez przekonania – doceniam znajomość przysłowia przypominającego, ile końców ma kij. Co ma kij do połowy, tego jednak nie ogarniam.
„Chcą trochę zmakijażować ten wynik”. Może nie wyczułem subtelności sformułowania? Ja, tym razem szczerze, pochwaliłbym drużynę, która do końca („tego” końca) meczu walczyła o zdobycie gola honorowego.
 „Charakterystyka gry ofensywnej gości była efektem dobrej gry obrony gości”. Ja bym na to nie wpadł. Szacun!
Już wielokrotnie ktytykowałem „mecze bezpośrednie”. Komentatorzy nie tylko nie oduczyli się tego zwrotu, ale jeden z nich poszedł za ciosem i trafił mnie (kto chce, niech sobie dopowie, że celnie) „bezpośrednim pojedynkiem fizycznym”. Moralnie też się poddaję.
„Można się nabawić konsekwencji” – lojalnie ostrzegał kolejny redaktor. „Chodzi o to, żeby nie skakać do każdych akcji” – zwrócił uwagę jego kolega. No pewnie! Co prawda nie wiem, dlaczego nie skakać, ale podświadomie się zgadzam. „Wizualnie wyglądają jak bliźniacy”. Skomentujcie sobie sami. Ja nie mogę, bo muszę natychmiast przyjąć coś na uspokojenie, aby przypadkiem nie nabawić się jakichś konsekwencji.
Powoli przechodzimy do tego, od czego zaczęła Magda – do podań. „Dlaczego nie została zagrana do niego lżejsza piłka?” – zapytał ekspert. Nie mogłem się oprzeć, bo to ten mój ulubiony i dlatego śpieszę z odpowiedzią. Proszę pana, nie mogła być lżejsza, ponieważ wszystkie ważą od 410 do 450 gramów.
„Nie było podania pozytywnego”. To oczywiste. Żeby było pozytywne, podający musi nie tylko poprawnie je zaadresować, ale również podać adres nadawcy. Mam nadzieję, że Magda przyjmie to wyjaśnienie do łaskawej wiadomości.