Zacznę od Pjongczangu, bo później już może nie
być okazji. Wbrew zasadom polszczyzny, ale zgodnie z ustaleniami Komisji
Standaryzacji Nazw Geograficznych, nazwę miasta-gospodarza trwających właśnie
zimowych igrzysk olimpijskich pisze się przez „j”. Trochę to dziwne, bo po
spółgłosce „p” aż prosi się o samogłoskę, czyli „i”. Dobrze chociaż, że jak
należy Pjongczang odmienia się przez przypadki.
Szczerze mówiąc, nie przepadam za igrzyskami
zimowymi. Nie kręcą mnie, w przeciwieństwie do większości mojej rodziny,
krewnych i znajomych, nawet skoki narciarskie. Wręcz obiecywałem sobie, że nie
będę tracił cennego czasu, a pracę zaniedbam najwyżej dla hokeja na lodzie, bez
którego – jak letnich bez lekkiej atletyki – nie wyobrażam sobie igrzysk
zimowych.
Słowa danego sobie tak pochopnie oczywiście nie
dotrzymałem. Wstaję wcześniej niż zwykle, idąc do łazienki szukam pilota, a w
drodze powrotnej już skaczę po kanałach. Z rozpędu zapowiedziałem na Twitterze
amnestię dla komentatorów piłki nożnej. Do końca igrzysk mogą pleść, co tylko
ślina im na język przyniesie. Dochodzą mnie słuchy, że wielu stara się jak
najlepiej wykorzystać tę okazję.
Do nich jeszcze zdążę wrócić, teraz wracajmy
do hokeja. Turniej olimpijski zaczął się od meczów kobiet. Szczerze? Może
finały, ale meczów grupowych nie dało się oglądać. Słuchać zresztą też nie za
bardzo. „Lista strzelców”, „dwa na jednego”, „trener Japonek wycofa bramkarza”,
„jak to ocenią sędziowie” (a kobietom sędziują kobiety) – to przykłady z zaledwie
jednej tercji. Słabo się przygotowali do pracy panowie komentatorzy, bo do
końca meczu nie zauważyli, kto grał.
Następnego dnia poprawili się, ale tylko
trochę. Opowiadali bowiem o „akcji trzech na jedną”. Spojrzałem na zegarek, do
dwudziestej drugiej i bloku programów dla dorosłych brakowało jeszcze kilku
godzin... „Ona była tym, która atakowała” – czyżby właśnie objawiła się trzecia
płeć? „Zawodniczka wróciła z ławki kar i mamy pięciu na czterech”... Ręce
opadają, pilot wypada z dłoni, a ja – bo w tych okolicznościach nie wypada
zrobić już nic innego – odpalam komputer i wracam do pracy.
Leń w olimpijskiej formie, więc łatwo wygrywa.
Wstaję od laptopa, przepraszam się z telewizorem. Przerwa była na tyle długa,
że włączam się na inny mecz z innymi komentatorami. Ci już zdążyli się
zorientować, że mają do czynienia z kobietami, bo mówili o strzelczyniach goli,
ale również o „sędzinach”. Nie wiem, czy MKOl i IIHF zgodziły się, aby mecze na
igrzyskach prowadziły żony sędziów. Na wszelki wypadek może przypomnę, że w
liczbie pojedynczej są „ten sędzia” i „ta sędzia”, zaś w mnogiej – „ci
sędziowie” i „te sędzie”. Od razu muszę zastrzec – bo ktoś może mi odpłacić
złośliwością i zarzucić podejście nadto ortodoksyjne – że w języku potocznym
można sobie pozwolić na „sędzinę”. Od osób, które – świadomie lub nie – są
nauczycielami polskiego dla tysięcy telewidzów, należy jednak wymagać trochę
więcej niż zaliczenia na tróję.
Ile razy podczas igrzysk, które dopiero
dobijają do półmetka, usłyszałem „idealny remis”, „póki co” czy „w
cudzysłowiu”, z braku czasu nie liczę. Wzruszyła mnie natomiast uwaga
komentatora skoków narciarskich (tak, nie zdzierżyłem i oglądam prawie wszystko
jak leci, nawet saneczkarstwo, curling i narciarstwo prawie tak dowolne, jak
szyk przestawny w języku komentatorów telewizyjnych). Jeden z nich powiedział
mianowicie, że zawodnik „skoczył 90 ledwo metrów”. „Ledwo 90” bym zrozumiał,
ale „ledwo metrów”? Też bym wolał skoczyć 90 jednostek większych od metra,
jednak żadna nie przychodzi mi do głowy. Najbliższy metra jest jard, lecz
krótszy, więc „90 ledwo jardów” miałoby nawet jakiś sens.
Igrzyska skończą się za dziewięć ledwo dni, zatem
następny odcinek może być już o piłce nożnej. Nic nie trwa wiecznie, a
zwłaszcza amnestia ogłoszona przez kogoś, kto oszukuje samego siebie.