piątek, 7 września 2018

Młot poza podium


Ostatnio, nie tylko z powodu US Open i permanentnego niewyspania, nie miałem czasu słuchać radia i przeglądać internetu, a w telewizji oglądałem naprawdę niewiele sportu poza tenisem. Koledzy nie zostawili mnie jednak w potrzebie i udzielili mi wszechstronnej pomocy w pisaniu tego bloga. Serdecznie dziękuję!

Tytuł na pierwszej stronie gazety ostrzega przechodniów przed agresywnym budynkiem. „Kamienica grozi, że się zawali” – grzmi autor informacji. Wiele starych domów zawaliło się bez uprzedzenia, niektóre ujawniły przy tym zabójcze instynkty, a ta zachowała się przezież i przyzwoicie, i odpowiedzialnie. Ja byłbym skłonny tę kamienicę pochwalić.

Chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle… Portal informacyjny zwrócił uwagę czytelników na odrażające zjawisko, ale całej zasługi nie przypisał sobie, lecz – jak należy – powołał się na źródło. „Wstrząsające historie o pedofilii w xxx” – głosił tytuł w internecie. Za iksami ukryłem nazwę tygodnika, bo to raczej nie w jego redakcji dochodzi (dochodziło) do tych przestępstw. To właśnie ten periodyk opisał pedofilię sami wiecie gdzie.

Tenisiści skończyli grać, w telewizji skończyły się nawet powtórki, więc włączyłem radio. Zdążyłem w ostatniej chwili, bo gdybym najpierw włączył ekspres do kawy, to przegapiłbym informację, że „w licytacji wzięły udział klacze”. Szkoda, że w Janowie. Moja mama, która lubi „Wojny magazynowe”, chętnie obejrzałaby, jak gniada próbuje przebić karą, a siwa wygrywa aukcję z kasztanką.

W weekend przeprosiłem się z piłką nożną. Jedną ligę oglądam, bo nigdy nie wiadomo, kto wygra mecz, a drugą, bo nigdy nie potrafię przewidzieć, co będzie stało na niższym poziomie – gra czy komentarz. Tego dnia piłkarze spisali się lepiej. Goli nastrzelali wprawdzie niewiele, ale wszystko sprzysięgło się przeciwko nim. „Obawiałem się, że piłka może wpaść do własnej bramki”. Nie wpadła, więc dziennikarz odetchnął z wyraźną ulgą.

Kiedy rzeczowniki w zdaniu złożonym zamieniają się miejscami i rolami, zdanie na ogół traci sens i często staje się zabawne. W sierpniu, kiedy całymi wieczorami oglądałem relacje z zawodów lekkoatletycznych, zanotowałem sobie taką perełkę: „Jeszcze pokrzyczał za tym młotem i wylądował poza 80. metrem”. Sprawdziłem wyniki: młot medalu nie zdobył, na podium nie stanął. Może ktoś zna jego dalsze losy?

piątek, 24 sierpnia 2018

Słowo samorodne


O Zuzi na tym blogu już wspominałem, i to kilka razy. Wtedy była jeszcze panną. Teraz pora na Pawła, za którego wyszła dwa miesiące temu. Dzięki jego inspiracji wreszcie rozwiązałem dręczącą mnie od pewnego czasu zagadkę językową. Oczywiście mogłem rozwikłać ją samodzielnie, ale to nie to samo.

Zuzia i Paweł, wracając z wakacji, zahaczyli – ku mojej radości – o Węgry. Niby niespodzianka, ale przecież mogłem się domyślać, że znajdą kilka minut, aby rozejrzeć się po półce (półkach?) z tokajami. Jeszcze raz dziękuję i jeszcze raz zapewniam, że trzymam tę butelkę na okazję znacznie rzadszą niż po prostu chęć napicia się wina.

Kiedy już butelka przeszła z rąk do rąk, kiedy podziękowałem za pamięć (kurtuazyjnie, bo przecież niemal z każdego wyjazdu przywozimy sobie jakieś drobiazgi), przeszliśmy z Pawłem do rozszyfrowywania napisów. „Edes” jak to „edes” – od dawna wiem, że słodkie. Ale skąd się wzięło (wziął? wzięła?) „szamorodni”?

Odpaliliśmy komputer i już po chwili – nie wiem, jak Paweł, ale ja miałem takie wrażenie – wyważyliśmy szeroko otwarte drzwi. Intuicja podpowiadała przecież, że żaden Węgier nie mógł wymyślić wyrazu „szamorodni”; jeśli już, to najwyżej pisownię przez „sz”, co czyta się „s”. Wikipedia nie powinna być wyrocznią, ale w tym przypadku chyba wystarczy: „nazwa tego węgierskiego wina wywodzi się z języka polskiego (ze względu na wielkość spożycia w Rzeczpospolitej) i oznacza sam się rodzi lub samorodny”.

Tak często narzekamy na psujące polszczyznę anglicyzmy i nieświadomie używamy pasożytniczych rusycyzmów, że zapominamy o wpływie polskiego na inne języki. Jakiś czas temu wpadł mi w ręce artykuł o konieczności obrony ukraińskiego przed coraz bardziej popularnymi polonizmami. Ten tekst już dawno mi się zapodział, ale studiując etykietę na butelce prawie szamorodni wpadłem na pomysł, żeby znaleźć trochę przykładów naszej ekspansji.

Żeby nie wyważać kolejnych drzwi, korzystam z pomocy autorów strony „Błędy i owędy”, którą bez kłopotów znajdziecie na Facebooku. Naprawdę warto śledzić! Podają oni takie przykłady:
– węgierski: kaposzta (kapusta), pisztrang (pstrąg);
– ukraiński: cikawyj (ciekawy), ważnost (ważność), dopiru (dopiero);
– białoruski: a mienawita (a mianowicie), skarha (skarga);
– czeski: prziroda (przyroda), przedmet (przedmiot);
– słowacki: predmet (przedmiot);
– litewski: suknele (suknia);
– rumuński: smintina (śmietana), bogat (bogaty);
– angielski i francuski: mazurka (mazurek);
– niemiecki: Grenze (granica), Gurke (ogórek).

Zostaje jeszcze jedno słowo, które Polska dała całemu światu. Moi niemieccy przyjaciele bardzo się zdziwili, kiedy powiedziałem im, że ichnia Wodka wcale nie pochodzi od rosyjskiej wodki. A niechaj więc narodowie wżdy postronni znają, iż słowo Wodka, wodka, vodka, votka, vodki, vodko – i niechaj je piszą, jak lubią – Polakom zawdzięczają.

Ja jednak wolę węgrzyna...

piątek, 3 sierpnia 2018

Sezon ogórkowy


W mediach jak nie upał, to pyton, a to znaczy, że sezon ogórkowy w pełni. Na moim biurku leży sterta notatek i czeka, a ja jakoś nie mogę przełączyć się z trybu roboczo-podróżniczego na roboczo-stacjonarny. Każdy powód jest dobry, żeby nie przegrzewać szarych komórek.

Przedwczoraj – jak na sezon ogórkowy przystało – zapakowałem sześć kilogramów do słoików i teraz czekam, kiedy rodzina i przyjaciele zaczną się upominać o swój przydział. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, który sam sobie narzuciłem, zachciało mi się relaksu przy komputerze. Na szczęście na Facebooku jest nie tylko polityka, która nigdy nie pozwoli nam od siebie odpocząć i dopadnie nas wszędzie, czy tego chcemy, czy nie.

No i tak sobie wędrując w dół monitora, natknąłem się na „Poprawną polszczyznę”. Perełka! Przejrzałem tę witrynę i wynotowałem co piękniejsze kwiatki wyrwane głównie z tablic promocyjnych w handlu i gastronomii oraz reklam i ogłoszeń. Nowy słownik języka niby-polskiego mógłby zawierać na przykład takie hasła:

– brązoletka
– klijęt
– kretka
– mrożąki
– paletki do babinktona
– sfetr

Gdyby ktoś z czytelników szukał pracy, to nie radzę chodzić do pośredniaka, bo tam nuda. Wygrzebałem dla was, ale niestety tylko dla panów, bardzo konkretną ofertę: „Przyjmę (…) męszczyznę z prawojazdem”. Nie wiem tylko, jakiej kategorii ma być ten prawojazd – A, C czy może Ą+Ć. Wątpliwość jest uzasadniona, ponieważ znalazłem także życzenia zaczynające się od słów „wszystkim babcią i dziadką”.

Jest jeszcze jedna oferta, ale trochę się boję, że chyba jednak za bardzo drastyczna. Osoby o zbyt bujnej wyobraźni serdecznie proszę o przejście do następnego akapitu. „Zatrudnimy osobę na kebab”…

Są tacy, którzy nie czekają, aż podam im oferty na tacy, lecz sami aktywnie szukają zatrudnienia. I wcale nie wybrzydzają. „Każdą propozycja rozpacze” – zapewniają. Inni wzięli swój los w swoje ręce, przeszli na samozatrudnienie i teraz rozglądają się za klientami (ewentualnie klijętami). Jeśli akurat zaczynacie się budować, to nieśmiało polecę „usługi koparko-ładowarko i mini koparko”. Konkurencja właśnie zrealizowała zamówienie i wystawiła rachunek za: „Usuga: pszewus płyt drogowych”.

Ale po co komu droga... Zbudujcie sobie willę. Nie stać was? To może chociaż pół bliźniaka? Też nie? Przecież musi być na to jakaś rada… O, nie masz kasy, to „weś kredyt” – radzi tablica reklamowa. Pewnej pani brakuje już chyba naprawdę niewiele, więc aby spiąć budżet inwestycji, postanowiła sprzedać „sweterek marki KEEP AWAY FROM FIRE”.

Jeśli po lekturze tego odcinka ktoś zauważył u siebie niepokojące objawy, na przykład tolerancję na „pińdziesiąt złoty”, powinien pójść rano do przychodni i zrobić podstawowe badania. Jeśli akurat do wspomnianej przez „Poprawną polszczyznę” (której autorom jeszcze raz dziękuję za inspirację), to koniecznie „nadczo”.

piątek, 20 lipca 2018

Językiem po globusie


Kibice sportowi raczej nie mają kłopotów z geografią. Żeby kojarzyć, kto z kim gra, muszą przecież wiedzieć, w którym państwie leży jakieś miasto i na którym kontynencie szukać tego kraju. Komentatorzy też jakoś sobie radzą – schody zaczynają się dopiero wtedy, gdy nazwy geograficzne trzeba odmieniać przez przypadki.

Jeśli ten tekst czyta ktoś emocjonalnie związany z Termaliką Nieciecza, to z góry przepraszam. Nie interesuje mnie, czy dla poziomu rywalizacji w ekstraklasie to dobrze czy źle, ale spadek akurat tego klubu do I ligi był korzystny dla polszczyzny w mediach.

Przez cały sezon komentatorzy uparcie odmieniali nazwę klubu i miasta – Termaliki Niecieczy, Termaliką Niecieczą, Termalice Niecieczy... Nigdy natomiast nie potraktowali w ten sposób klubów, które grają w ekstraklasie od wielu lat. Legia, Lech, Wisła czy Górnik też są wałkowane we wszystkich przypadkach, jednak Warszawa, Poznań, Kraków i Zabrze zawsze pozostają w mianowniku.

Im dalej od Polski, tym gorzej. Jakiś piłkarz odszedł z FC Barcelony? Trudno, zdarza się, takie prawo rynku. Szkoda, że nie do GKS Katowice... Widzicie różnicę? Jeśli klub jest zagraniczny, a w nazwie ma skrót – najczęściej właśnie FC – komentatorzy uważają, że nazwę miasta, zależnie od kontekstu, należy wymówić w dopełniaczu, celowniku i wszystkich przypadkach aż do wołacza włącznie. A nie, akurat wołacza nie, bo ostatni przypadek już od dawna jest lekceważony.

Jeszcze nie słyszałem, aby podobnej obróbce deklinacyjnej nie został poddany klub NBA Indiana Pacers. Zawsze Indiany, Indianie, z Indianą… Tego losu zazwyczaj unika natomiast Washington Wizzards. Były klub Marcina Gortata raczej nie wychodzi poza mianownik, nawet jeśli angielską nazwę miasta od czasu do czasu zastępuje Waszyngton.

Jedni niepotrzebnie odmieniają przez przypadki nazwy niektórych miast, inni mają spore kłopoty z przypisaniem miastu odpowiedniego rodzaju. Męski Nowy Jork, żeńska Barcelona ani nijakie Tokio nie narażają komentatorów na dylematy. Ale taka Bazylea... Podczas zaledwie kilkuminutowej dyskusji w studiu usłyszałem „ten Basel”, a po chwili „to Basel”. Najlepiej wypadł ten gość, który konsekwentnie trzymał się polskiej wersji językowej.

Jest też komentator – nie ukrywam, że mam wiele powodów, aby go subiektywnie nie lubić i obiektywnie nie cenić – który nawet po polsku stara się mówić... po angielsku. O pewnym sportowcu powiedział bowiem, że jest „urodzony w Jablonec nad Nisou”. Ktoś, kto pracuje w telewizji, raczej powinien wiedzieć, że to miasto w Czechach ma polską nazwę. Ktoś, kto nie wie, że rzeczowniki w języku polskim (w czeskim zresztą też) odmieniają się przez przypadki, w telewizji pracować nie powinien.

piątek, 29 czerwca 2018

Zawieszenie broni


Piłkarze strzelają do swoich bramek, policjanci w nieoznakowanych radiowozach zatrzymują policjantów w innych nieoznakowanych radiowozach, księża spowiadają się z grzechów popełnionych myślą, słowem i uczynkiem, to ja nie mogę popełnić błędu ortograficznego?

Mogę, ale przecież nie będę wam podpowiadał, kiedy, gdzie i jak pokalałem polszczyznę. Nie będę też głupio się tłumaczył, że to piłka mnie trafiła, a nie ja ją, że goniłem przestępcę i nie chciałem się dekonspirować, że jestem tylko człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce.

Kiedy dowiedziałem się o tym „swojaku”, wyciągnąłem z zakamarków pamięci wszystkie wyrazy na k, ch, p – praktycznie od a do z. Żeby w stanie wzburzenia emocjonalnego nie ryzykować kolejnego błędu na piśmie, tylko wymamrotałem je sobie pod nosem, zupełnie nie przykładając się do właściwego akcentowania.

Jak nie ten, to inny piłkarz wcześniej czy później znowu pomyli bramki. Być może jakiś policjant po cywilnemu za chwilę straci prawo jazdy za rażące przekroczenie dozwolonej prędkości w terenie zabudowanym. Raczej nie muszę nikogo przekonywać, że sutanna to jeszcze nie aureola.

Chciałbym się mylić, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że jeszcze nieraz (wolałbym napisać „nie raz”) ch pomyli mi się z h, rz z ż, a ó z u. Znowu sobie wtedy zaklnę i pomyślę o tych, nad którymi znęcam się tutaj co dwa tygodnie. Przeczytali czy jeszcze nie znaleźli? Będą mieli powód do beki czy zadowolą się tą samokrytyką?

Teraz ogłaszam amnestię, chociaż zbyt wiele czasu marnuję na oglądanie transmisji z mundialu i wysłuchiwanie komentarzy w studiu, dzięki czemu mógłbym wypełnić cały dzienniczek „poliszowych” notatek. Za kilka dni przerzucę się na angielski i wtedy nie będę miał nic do powiedzenia na temat poprawności językowej komentatorów. Nie wiem, jak to wytrzymam...

Za trzy tygodnie blog będzie czynny jak zwykle. J

piątek, 15 czerwca 2018

Uff przez duże o


Siła wyższa zachwiała dwutygodniowym cyklem Polish swój Polish. Akurat w zeszły piątek dopieszczaliśmy – to znaczy grafik dopieszczał, a ja tylko trochę się wymądrzałem – opakowanie najważniejszego tekstu, jaki napisałem w tym roku. Szczerze zachęcam do kupienia ze względu na bohatera.



W zeszłym tygodniu książka, w przyszłym wesele Zuzi, w tym mundial, więc chyba rozumiecie, że ostatnio miałem niewiele czasu na robienie notatek na potrzeby bloga. Na szczęście były w telewizji mecze, na które znalazłem godzinkę, a przy okazji odkryłem nieznany mi do tej pory głos.

Jak na debiut całkiem nieźle, bo ze złośliwą satysfakcją zapisałem w komputerze trzy cytaty. „Mieć większą alternatywę” – zauważył komentator. Doceniam, że nie powiedział o dwóch, trzech czy iluś-tam jeszcze alternatywach. Alternatywę – przypomnę – albo się ma, albo nie. Ich liczba i rozmiar nie mają znaczenia. Wypowiada się na ten temat Słownik Języka Polskiego PWN (1. Dwie wykluczające się możliwości, np. mieć alternatywę; 2. Sytuacja wymagająca wyboru między dwiema wykluczającymi się możliwościami, np. stanąć przed alternatywą; 3. potocznie: inna możliwość), a ja też już zdążyłem wspomnieć o tym w felietonie Alternatywy 1.

„Popełniliśmy aż nadto za dużo błędów” – komentator utożsamił się z jedną z drużyn. W sumie nic dziwnego, bo to była nasza drużyna. Wydawało mi się, że zasób pleonazmów obecnych na co dzień w polskich mediach nie tylko sportowych jest ograniczony, a jednak byłem w błędzie. Nie wiem jedynie, czy kpić, czy docenić tę kreatywność.

„Uff przez duże o” – odetchnął z ulgą, która mogła udzielić się wielu telewidzom. Próbowałem odetchnąć i ja. Zaczynałem od dużego o i nic. Próbowałem z małym i też bez powodzenia. To może przez podwójne o? Udało się, ale wtedy zorientowalem się, że I was relieved. W sumie nic dziwnego, bo dla wielu komentatorów polski jest językiem niestety bardziej obcym od obcych.

czwartek, 24 maja 2018

Tajemnica BLM


Ktoś wrzucił na Twittera, kolega dziennikarz podał dalej, a ja obiecałem, że wykorzystam. Oto cytat z życiorysu (przepraszam – tam jest coś o jakimś CV) „nowego członka rady nadzorczej”: „Stwożenie pierwszych polityk compliance dla grupy PZU”.

„Stwożeniem” nie zamierzam się zajmować – internet już wykpił, a kto przegapił, jeszcze może się przyłączyć. „Compliance” też mnie nie interesuje, chociaż wkurza, bo angielska zaraza zatacza coraz szersze kręgi. Ja biorę na warsztat „politykę” w liczbie mnogiej.

Są w języku polskim rzeczowniki niemające liczby pojedynczej – drzwi, spodnie, rajstopy, nożyce, wakacje, ferie, Bieszczady, Hawaje, Bahamy… Są też takie, które liczbę pojedynczą mają lub nie mają zależnie od znaczenia. Na przykład zawody – impreza sportowa nie ma, a profesja czy rozczarowanie już tak. Albo zapasy – jako dyscyplina sportu występują tylko stadnie, natomiast rezerwa lub zasób poradzą sobie nawet bez towarzystwa. Różnicy między majtkiem a majtkami też tłumaczyć nie trzeba. Ciekawe, że w tę stronę błędów nikt nie popełnia; nikt nie próbuje na siłę tworzyć liczby pojedynczej.

Przypisywanie liczby mnogiej rzeczownikom, przy których w słowniku widnieje adnotacja BLM, staje się coraz bardziej powszechne. BLM – czyli brak liczby mnogiej. Cytowany na wstępie członek rady nadzorczej „stwożył” nie pierwszą, lecz drugą, trzecią czy diabli wiedzą którą politykę. Sami politycy – co zrozumiałe – często mówią o politykach. Gdyby dobrze o tych z własnej partii i źle o przeciwnikach, to byłoby oczywiste. Oni jednak dla polityki wewnętrzej, polityki zagranicznej, polityki obronnej i każdej innej znaleźli wspólny mianownik i nadali mu liczbę mnogą.

Rozważania o „ryzykach” prowadzą głównie pracownicy firm ubezpieczeniowych, nie tylko ci z rad nadzorczych. Ekonomiści też nie są bez winy, a i do dziennikarskiego ogródka wypadałoby wrzuć nie kamyk, lecz kamień. Czytam prasę, słucham radia, oglądam telewizję, przeglądam internet i zaczynam się bać. Wszystkiego! Bo nie jedno ryzyko mi grozi, lecz wiele przeróżnych ryzyk. Zewsząd.

Równie źle jest z naszym przemysłem. Dopóki ekonomiści i dziennikarze zajmujący się tematyką gospodarczą opowiadają o dobrej kondycji polskiego przemysłu, czuję się uspokojony. Niepokoi mnie, gdy zaczynają drążyć i dociekać, która gałąź przemysłu ma się lepiej, a która gorzej. No i wychodzą im z tego „przemysły” lepsze i gorsze. Pod względem językowym wszystkie potraktowane liczbą mnogą są złe.

Albo benzyna. Już nie wnikam w oktany, bo sprzedałem samochód, ale słyszę ekpertów opowiadających, że „ceny benzyn przed wakacjami najprawdopodobniej wzrosną”. I martwię się podwójnie. Sam wprawdzie już nie tankuję, ale wiem, że droższe paliwo to droższy chleb. Wiem również, że benzyna ma jakieś tam PB, ale przede wszystkim BLM.

piątek, 11 maja 2018

Szyk ponadczasowy


Kiedy oglądam telewizję albo słucham radia, często nie wierzę własnym uszom, że ktoś – nie byle kto przecież, bo dziennikarz – może mówić po polsku tak niepoprawnie. Niektóre brednie są tak urocze, że z wrażenia nie jestem w stanie ich zanotować. Ze słowem pisanym łatwiej – sam autor podsuwa mi pod nos materiał dowodowy.

Dzisiaj sięgnąłem, zresztą często sięgam, po jeden z magazynów historycznych. Wiem, kiedy była bitwa pod Grunwaldem, i odróżniam władców dynastycznych od elekcyjnych, ale – przyznaję ze wstydem – o niektórych wydarzeniach dowiedziałem się dopiero teraz.

„Nikt z obecnych na polu bitwy nie wiedział jeszcze, że to, co wydarzy się za chwilę, przejdzie do legendy polskich walk o niepodległość w XIX w.” – niczego nie dodałem, niczego nie skróciłem. Doceniam bezbłędną interpunkcję i solidną konstrukcję zdania złożonego, ale muszę dodać, że tak autor opisał bitwę pod Racławicami.

Nie wiem, co się zmieniło (to znaczy wiem, ale nie od razu powiem). Może w ramach pisania historii Polski od początku (w znaczeniu od nowa, nie od 966 roku) ktoś przesunął datę insurekcji kościuszkowskiej o kilka lat? Dzięki temu odkryciu kosynierzy ruszyli do ataku na rosyjskie armaty nie w 1794, lecz w 1801 roku (albo jeszcze później, ale musieliby skończyć szturm najdalej w sylwestra 1900).

Równie dobrze mogła zmienić się numeracja stuleci. Jedna reforma mniej, jedna więcej... Uczniowie wszystko przeżyją, byle tylko wakacji nikt im nie skracał. Jeśli z testu będzie wynikało, że rok 1794 to wiek XIX, to być może nie uwierzą, ale na pewno zaznaczą właściwą (czyli bzdurną) odpowiedź.

Zgoda – autorowi pomieszał się szyk zdania. Polszczyzna dopuszcza szyk przestawny, ale nie może być on aż tak dowolny, jak na przykład program łyżwiarzy figurowych (a podobno nawet i oni, pod rygorem utraty punktów, muszą jednak trzymać się pewnych kanonów). Nie wolno swobodnie przestawiać wyrazów, bo można zmienić sens zdania. Gdyby autor napisał, że „Nikt z obecnych na polu bitwy nie wiedział jeszcze, że to, co wydarzy się za chwilę, w XIX w. przejdzie do legendy polskich walk o niepodległość”, wtedy od razu mógłbym sięgnąć po przykłady zasłyszane w telewizji.

„Każdy ma prawo składać doniesienia do prokuratury, jeśli ma cień podejrzenia o popełnieniu przez niego przestępstwa” – stwierdził polityk zapytany przez dziennikarza. Tu także, jak widać, idą zmiany. Samooskarżanie się znów ma być mile widziane...

Zejdźmy z boiska politycznego, bo to grunt raczej grząski, i przejdźmy na piłkarskie. „Ta drużyna potrafi grać tylko znakomicie w pierwszej połowie” – ocenił komentator. W jego głosie zabrzmiała nutka krytyki, ja natomiast, będąc prezesem, trenerem albo kibicem, pękałbym z dumy, że moja drużyna „potrafi grać tylko znakomicie”. To nic, że w pierwszej połowie, bo inne zespoły nie potrafią tego w żadnej.

„88. minuta rozpoczęła się tego meczu”...  Mam wrażenie, że dziennikarz wrzucił do bębna maszyny losującej karteczki z częściami tego zdania i wyciągał po jednej. Dobrze, że nie wyszło mu „Się 88. tego minuta meczu rozpoczęła”. W sumie bez różnicy – tolerancyjny telewidz dobrze wie, o co chodzi.

„Ustawia piłkę w narożniku Niemiec”. To wręcz klasyczny przykład szyku telewizyjnego. Komentatorzy mają irytującą manierę stawiania podmiotu na końcu zdania. Wydawało mi się, że najprościej byłoby od niego zacząć, dzięki czemu słuchacze od razu wiedzieliby, kto to zrobił, a dopiero później co, kiedy, jak, po co i tak dalej. „Niemiec ustawiłby piłkę w narożniku” i nie trzeba byłoby szukać na mapie, o jaki narożnik Niemiec mogło chodzić dziennikarzowi.

„Namierzone to kopnięcie przez sędziego”. Mogła być wojna totalna, był i mecz totalny. Ktoś został kopnięty przez sędziego w stronie biernej, więc w czynnej – to chyba logiczne, prawda? – sędzia kogoś kopnął. Całe szczęście, że kopnięcie zostało namierzone bez potrzeby użycia VAR, więc można mieć nadzieję, że sędzia poniósł zasłużoną karę. Zaraz zaraz, czyżby teraz miał być sędzią we własnej sprawie...

piątek, 27 kwietnia 2018

Stały fragment dziennikarstwa


Wziąłem kiedyś udział w pielgrzymce do gabinetu redaktora naczelnego „Expressu Wieczornego”. Wchodziliśmy pojedynczo, chociaż prawie wszyscy mieliśmy do niego (redaktora, nie gabinetu) tę samą sprawę. Prawie, bo ja oświadczyłem: – Nie chcę podwyżki. Chcę zarabiać tyle, ile teraz, ale pracować mniej.

Krzysztofie, nie wiem, czy pamiętasz, ale kazałeś mi... Czasownik zaczyna się na „w”, kończy na „ć”. Ponieważ było to polecenie służbowe, opuściłem twój gabinet i już nie drążyłem tematu.

Od tamtej pory jednak ciągle szukam pracy – takiej, żeby z jednej strony stan konta się zgadzał, a z drugiej nie nabawić się odcisków na jakiejkolwiek części ciała. Gdyby jakimś cudem ten felieton czytali headhunterzy, to proszę się nie zrażać – chciałem tylko żartobliwie wprowadzić czytelników w temat dzisiejszego odcinka, dla którego poszukiwanie pracy jest tylko wstępem.

Żadna praca nie jest tak dobra, żeby nie można było znaleźć lepszej, więc zapisałem się do kilku branżowych portali i regularnie dostaję biuletyny z ogłoszeniami. Już się przyzwyczaiłem, że idealny kandydat powinien być młody, najlepiej tuż po studiach, mieć minimum 10-letnie doświadczenie i chęć zdobycia kolejnych kwalifikacji najlepiej w ramach bezpłatnego stażu. Z tym stażem wcale nie żartuję – takie ogłoszenia, słusznie wykpiwane przez internautów, od czasu do czasu pojawiają się na Facebooku.

Zaczynałem się obawiać, że żaden pracodawca nie jest już w stanie mnie zaskoczyć, a tu taka niespodzianka! Pewien portal mający w tytule rzeczownik „fakt” poszukuje dziennikarzy, których zadaniem ma być zbieranie... plotek. Raczej nie skorzystam, ale dziękuję za jeszcze jeden pyszny przykład oksymoronu. Pyszny, lecz w sumie mało śmieszny, bo mylenie dziennikarstwa z plotkarstwem powoli staje się normą.

W języku potocznym można znaleźć coraz więcej przykładów niewłaściwego używania słów. Sam często łapię się na mówieniu „dokładnie tak” zamiast „właśnie tak”. Kalka z angielskiego. Moi koledzy komentujący wydarzenia sportowe ulegają z kolei modzie na slang. Piłkarz, jeśli się uprze, może „rozpocząć grę autem”. Dziennikarz powinien być bardziej precyzyjny, bo telewidz czy słuchacz nie musi zgadywać, czy chodzi o wrzut z autu, czy może jednak samochód. Jeśli ktoś ma zamiar upierać się, że w rozpoczynaniu gry autem nie ma nic złego, to niech rozpocznie grę rogiem.

Zabawne – ale też irytujące, gdy nadużywane – może być wymienne używanie słów „faul” i „rzut wolny”. To nie są synonimy!  Piłkarz albo trener, który „domagał się od sędziego faulu”, nie powinien się dziwić, gdyby arbiter w końcu spełnił to żądanie – podciął napastnika wbiegającego w pole karne rywali lub kopnął szkoleniowca bez piłki. Kto wtedy pokazałby mu żółtą i czerwoną kartkę? Komentator?

Na „stałe fragmenty gry” wylałem już tyle żółci, że nie ma sensu powtarzać wszystkich argumentów – kilka znajdziecie tutaj. Niedawno usłyszałem jednak, że „każdy sfg może być okazją do zdobycia gola”, więc życzliwie podpowiadam: nie, nie każdy, bo rzuty wolne pośrednie muszą przecież czymś się różnić od bezpośrednich.

Dziękuję za uwagę.

piątek, 13 kwietnia 2018

Komentator zawinił, incydent zawiesili


Milion razy słyszałem, że „piłka nożna to gra błędów”, milion razy zastanawiałem się, czy inni sportowcy są bezbłędni i milion razy dochodziłem do wniosku, że najczęściej błędy popełniają komentatorzy. Nie zmieniamy adresu, zostajemy w tym samym studiu, co w poprzednim odcinku, i gramy dalej.

„W cudzysłowiu” – powiedział. Wszystkim dziennikarzom, politykom czy celebrytom (płci obojga, bo kobiety wcale nie mówią bardziej poprawnie) szczerze współczuję, że nie znają Zuzi. Ja Zuzię znam i dzięki niej mówię jak należy, czyli „w cudzysłowie”. Zresztą pisałem o tym już nie raz i nie dwa, więc jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć (albo tylko sobie przypomnieć), czym różni się cudzysłów od dupy, to bez trudu to sobie wygugluje.

Od czasu do czasu wracam również do „idealnego remisu”. Zawsze, kiedy komentator atakuje mnie tym zwrotem, pytam go przez szybę, kiedy remis nie jest idealny. 0:0? 1:1? Wyższy? Podobno niektórym matematykom z działania dwa plus dwa wychodzi cztery z ułamkami albo nawet całe pięć, ale ja prosty humanista jestem i trzymam się czwórki. I remisów bezprzymiotnikowych, bo – jak większość kibiców – nie cierpię zwłaszcza bezbramkowych.

Pan redaktor ma słabość do liczebników w tym sensie, że słabo sobie z nimi radzi. „Oboje się przepychali” – powiedział komentując mecz ligi angielskiej. Słyszałem o przypadkach (raczej tylko filmowych), kiedy jakaś dziewczyna zakochała się w piłce nożnej i – ukrywając przed światem swe wdzięki – „wkręcała” się do drużyny męskiej. Ale żeby w Premiership? Coś byśmy chyba o tym wiedzieli...

„Prawie podwojony dorobek straconych goli”. I tu byłbym skłonny nawet się z nim zgodzić, bo zawsze, kiedy coś komentuje, niemal podwaja dorobek popełnionych błędów. Aż boję się myśleć, co by było, gdyby bank przekonał mnie, że pożyczki i kredyty to jednak mój dorobek.

„Ta szansa mogła skończyć się szczęśliwiej”. To niezbyt szczęśliwy ożenek rzeczownika z czasownikiem. Szansę można stworzyć, a stworzoną wypada wykorzystać. Szansa nie musi być wyłącznie dopełnieniem; ma – że tak powiem – szansę stać się w zdaniu nawet podmiotem, ale i tak pozostanie tylko przedmiotem czynności wykonanej przez dopełnienie (np. „Szansa została przez piłkarza wykorzystana/zmarnowana”). Polska język, trudna język...

„To był poważny incydent, więc nic dziwnego, że został zawieszony na trzy mecze”. Piłkarz zawinił, a incydent zawiesili. Może ktoś potrafi podać przykład komentatora zawieszonego chociaż na jeden mecz za incydent językowy?

piątek, 30 marca 2018

Pokuta przed telewizorem


Dziś ciąg dalszy „dzieł zebranych”. Autorem wszystkiego, co za chwilę znajdzie się w cudzysłowie, jest jeden dziennikarz. Możecie wziąć mnie na męki, a nie zdradzę nazwiska, chociaż naprawdę mam wielką ochotę. Nikt z większą wprawą nie sprawia, że cierpię oglądając telewizję. Oglądam i cierpię, cierpię i oglądam – taką sobie zadałem pokutę.

„Walczy o to nie najlepsze zagranie kolegi”... Ja go nawet rozumiem. Nie tego, który nie najlepiej zagrał, nie tego, który nam o tym nie najładniej opowiedział, ale tego, który walczył. Ja też walczę o nie najlepsze komentarze w telewizji, bo o czym bym potem pisał?

„Musi odnaleźć swoją koncentrację”. A jak musi się starać komentator, żeby przed transmisją odnaleźć swoją! Naprawdę współczuję, bo Syzyf miał większą szansę wtoczyć swój kamień na szczyt niż ów redaktor skoncentrować się na tyle, aby chociaż w jednej transmisji nie palnąć czegoś, z czego później śmieje się pół znanego mi Twittera.

„Szukają najbardziej odległych elementów światła bramki”. Fizykiem nie jestem, ale wiem, gdzie sprawdzić, czym jest światło. Sprawdziłem i już nie dziwię się piłkarzom, że za promieniowaniem elektromagnetycznym rozglądali się bez widocznych efektów. Gdyby to było chociaż światło całej bramki, ale jak znaleźć jej elementy? Gdzie szukać tych najbardziej odległych?

„Reprezentuje, póki co, barwy czerwonej latarni”. Ile razy można przypominać, że „póki co” to wstrętny rusycyzm, wrzód na polszczyźnie? Kiedy okulista pierwszy raz wspominał mi coś o daltonizmie, odpowiedziałem, że to żaden problem, bo dojeżdżając do skrzyżowania zawsze sobie powtarzam: czerwone na górze, zielone na dole, a to w środku praktycznie nie ma znaczenia. Teraz z telewizji dowiaduję się, że czerwona latarnia ma co najmniej dwie barwy.

„Z przymrużeniem oka sędzia przyglądał się kuksańcom i faulom”. A to dowcipniś z tego sędziego! I jakie to szczęście, że to sędzia piłki nożnej. Ktoś was napadł, obrabował, zamordował... Nie, zamordował nie, bo wtedy byłoby wam raczej wszystko jedno. Policja zrobiła swoje i złapała drania, prokurator domaga się dla niego surowej kary, sędzia na to wszystko figlarnie mruży oko, a sprawozdawca opisuje ze śmiertelną powagą. Prosta historia.

„Napastnik powstrzymany przez obrońcę w zarodku”. No, proszę państwa, ktoś powinien zgłosić podejrzenie popełnienia przestępstwa! Ktoś powinien za to beknąć! Przecież to opis zawoalowanej, ale jednak aborcji. Być może z punktu widzenia taktyki gry w piłkę nożną było to posunięcie genialne, ale tak po ludzku obrzydliwie radykalne.

„Wejście tego piłkarza zdynamizowało kreację drużyny”. Czy zgodzicie się ze mną, że wejście tego komentatora zdynamizowało kreację tej stacji telewizyjnej?

piątek, 16 marca 2018

Nauka nie boli

Dziś samokrytycznie, więc krótko; a krótko, bo samokrytycznie. Ten odgłos, który być może teraz słyszycie, to echo. Właśnie biję się w piersi i przyznaję rację słuchaczowi. Tak się bowiem porobiło, że zostałem współprowadzącym audycję radiową. Niby tylko godzinka tygodniowo, ale to i tak dość czasu, aby coś palnąć i z myśliwego stać się zwierzyną.

Jak w każdy wtorek o 13:00 na antenie internetowego radia weszlo.fm gawędziliśmy sobie o tenisie, akurat o urodzinach Agnieszki Radwańskiej, aż tu nagle zadzwonił telefon. Po krótkim przywitaniu słuchacz przeszedł do konkretów. Muszę się przyznać, że podczas tej rozmowy nie przekonał mnie, ale niepokój jednak zasiał. Wyszedłem ze studia i wyjątkowo wróciłem prosto do domu. Nie zdejmując butów, pomaszerowalem od razu do półki, na której stoją słowniki.

Dawać mi tu tych jubilatów i solenizantów... „Jubilat: osoba, która obchodzi swój jubileusz”. „Jubileusz: ważna, okrągła rocznica jakiegoś wydarzenia”. „Solenizant: osoba obchodząca danego dnia swoje imieniny albo urodziny” – przekonał mnie dopiero prof. Andrzej Markowski.

Sprostowania do audycji nagrywać nie zamierzam, obiecuję jednak, że przestanę – co ja mówię, już przestałem! – upierać się, że z solenizantem mamy do czynienia tylko w przypadku imienin, zaś z jubilatem w dniu dowolnych urodzin. „Tak jest, trzydziestej pierwszej, okrągłej rocznicy” – przypomniało mi się zobowiązanie brygady młodzieżowej z „Misia”. Zdążę się z tym wszystkim oswoić, bo do najbliższych urodzin zostało mi prawie osiem miesięcy, a do jubileuszu prawie cztery lata. Za to solenizantem – zawsze to jakieś pocieszenie – będę nie raz, a dwa razy w roku.

Po występie w radiu i zapasach ze słownikiem zabrałem się do oglądania telewizji. „Ja się czegoś dziś nauczyłem, a oni?” – zapytałem sam siebie. Pytanie okazało się, jak można było przypuszczać, podręcznikowo retoryczne. Ślizgałem się pilotem po kanałach, a z prawie każdego atakowało mnie „w każdym bądź razie”, „w cudzysłowiu”, „w dwutysięcznym osiemnastym”, „6 marzec”, „w miesiącu marcu”, „w dniu dzisiejszym”, „pod rząd”, „póki co”, „ciężki orzech do zgryzienia”, „akwen wodny”, „cofnąć się do tyłu”, „podnieść rękę do góry”, „ileś-tam meczy”, „ilość piłkarzy”...

Przecież nauka nie boli...

czwartek, 1 marca 2018

Nie ma mowy, żeby mówić

Ktoś mi niedawno przypomniał powiedzenie, że „lepiej, aby mówili źle, niż nie mówili wcale”. Przyznałem rozmówcy rację i obiecałem, że z przyjemnością spełnię jego prośbę. Z miejsca jednak odrzuciłem drugi postulat. „Nieważne jak mówią, byle nie przekręcali nazwiska”? Nie tutaj. Tu będę mówił (pisał) o komentatorach źle, bo po to jest ten blog, ale obiecałem im anonimowość i mam zamiar tego się trzymać.

„Nie ma mowy, żeby mówić o…” – pewien komentator oświadczył głosem tak stanowczym, że się zdenerowałem i nie dosłyszałem, o czym mogę mówić, a o czym nie. W tej trudnej sytuacji opowiem więc o nim. Zapraszam na pierwszy odcinek serialu podpadającego pod kategorię „Życie i twórczość”. O twórczości pana X będzie dużo, za to o życiu nic, bo co mnie obchodzi, jak mój – przepraszam: nasz – dzisiejszy bohater mówi poza studiem.

W studiu mówi na przykład tak: „Niebezpiecznie zagrane to zagranie”. Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem... To może inaczej: „Dla tej drużyny żadnej bramki nie zdobył rezerwowy wchodzący z ławki rezerwowej’. Jaka jest ławka na boisku, każdy widzi; jak długa jest ławka rezerwowa w tej redakcji, nie mam pojęcia, ale chyba trochę za krótka. „Mało tego piłkarza w grze z gry” – zanotowałem i dopiero wtedy nabrałem podejrzeń, że prawdopodobnie mamy do czynienia z fanem filmu „Poszukiwany, poszukiwana”.

Komentatorzy często chwalą piłkarzy, którzy walczą za dwóch, starają się za trzech i czasem jedną interwencją ratują skórę całej drużynie. Oczywiście nie wszyscy. Penien zawodnik klubu Premier League nagle zniknął z radaru, a przynajmniej z monitora. „Brak Anglika przy tych jego wrzutkach” – zauważył sprawozdawca. Nic dziwnego, że komisja ligi do dziś nie stwierdziła, czy piłka sama się wrzuciła, czy jednak ktoś jej pomógł, ponieważ „realizator nie ma aż takiej powtórki”.

Pół biedy, jeśli z boiska zniknie obrońca czy napastnik. Jeśli w porę uprzedzi, że na chwilę wychodzi, to przy wrzutkach zawsze może go zastąpić jeden z kolegów. Gorzej z nieobecnym bramkarzem, chociaż mawia się, że w niektórych meczach można powiesić na poprzeczce ręcznik, a gol dla rywali i tak nie padnie. Żyjemy w XXI wieku, postęp techniczny jest niewiarygodny i być może faktycznie facet z jedynką na plecach będzie niedługo zbędny, skoro po bardzo groźnym strzale – powiedział komentator  „piłka znajduje się w rękawicach”. Same złapały!

Oj, przepraszam, zagalopowałem się. Nie ten mecz, nie ten strzał, za to komentator ten sam. Bramkarz nadal nie wiadomo gdzie, jednak z oklaskami dla pozostawionych przez niego rękawic warto jeszcze trochę się wstrzymać. Powtórka (nadal „nie aż taka”) pokazała bowiem, że „na swoje szczęście strzał nie był trudny do obrony”.

Nastawiałem tych „ i ” (spacje przed i po spójniku są po to, aby odróżnić cudzysłów dolny od górnego, otwierający cytat od zamykającego), więc już na koniec przypomnę panu X, że nie ma mowy, żeby mówić „w cudzysłowiu”. Wiem, co mówię, bo sam to przerabiałem, o czym zaświadczam tu. Jeśli ja się nauczyłem, że tylko „w cudzysłowie”, to chyba każdy może...

piątek, 16 lutego 2018

Akcja trzech na jedną

Zacznę od Pjongczangu, bo później już może nie być okazji. Wbrew zasadom polszczyzny, ale zgodnie z ustaleniami Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych, nazwę miasta-gospodarza trwających właśnie zimowych igrzysk olimpijskich pisze się przez „j”. Trochę to dziwne, bo po spółgłosce „p” aż prosi się o samogłoskę, czyli „i”. Dobrze chociaż, że jak należy Pjongczang odmienia się przez przypadki.

Szczerze mówiąc, nie przepadam za igrzyskami zimowymi. Nie kręcą mnie, w przeciwieństwie do większości mojej rodziny, krewnych i znajomych, nawet skoki narciarskie. Wręcz obiecywałem sobie, że nie będę tracił cennego czasu, a pracę zaniedbam najwyżej dla hokeja na lodzie, bez którego – jak letnich bez lekkiej atletyki – nie wyobrażam sobie igrzysk zimowych.

Słowa danego sobie tak pochopnie oczywiście nie dotrzymałem. Wstaję wcześniej niż zwykle, idąc do łazienki szukam pilota, a w drodze powrotnej już skaczę po kanałach. Z rozpędu zapowiedziałem na Twitterze amnestię dla komentatorów piłki nożnej. Do końca igrzysk mogą pleść, co tylko ślina im na język przyniesie. Dochodzą mnie słuchy, że wielu stara się jak najlepiej wykorzystać tę okazję.

Do nich jeszcze zdążę wrócić, teraz wracajmy do hokeja. Turniej olimpijski zaczął się od meczów kobiet. Szczerze? Może finały, ale meczów grupowych nie dało się oglądać. Słuchać zresztą też nie za bardzo. „Lista strzelców”, „dwa na jednego”, „trener Japonek wycofa bramkarza”, „jak to ocenią sędziowie” (a kobietom sędziują kobiety) – to przykłady z zaledwie jednej tercji. Słabo się przygotowali do pracy panowie komentatorzy, bo do końca meczu nie zauważyli, kto grał.

Następnego dnia poprawili się, ale tylko trochę. Opowiadali bowiem o „akcji trzech na jedną”. Spojrzałem na zegarek, do dwudziestej drugiej i bloku programów dla dorosłych brakowało jeszcze kilku godzin... „Ona była tym, która atakowała” – czyżby właśnie objawiła się trzecia płeć? „Zawodniczka wróciła z ławki kar i mamy pięciu na czterech”... Ręce opadają, pilot wypada z dłoni, a ja – bo w tych okolicznościach nie wypada zrobić już nic innego – odpalam komputer i wracam do pracy.

Leń w olimpijskiej formie, więc łatwo wygrywa. Wstaję od laptopa, przepraszam się z telewizorem. Przerwa była na tyle długa, że włączam się na inny mecz z innymi komentatorami. Ci już zdążyli się zorientować, że mają do czynienia z kobietami, bo mówili o strzelczyniach goli, ale również o „sędzinach”. Nie wiem, czy MKOl i IIHF zgodziły się, aby mecze na igrzyskach prowadziły żony sędziów. Na wszelki wypadek może przypomnę, że w liczbie pojedynczej są „ten sędzia” i „ta sędzia”, zaś w mnogiej – „ci sędziowie” i „te sędzie”. Od razu muszę zastrzec – bo ktoś może mi odpłacić złośliwością i zarzucić podejście nadto ortodoksyjne – że w języku potocznym można sobie pozwolić na „sędzinę”. Od osób, które – świadomie lub nie – są nauczycielami polskiego dla tysięcy telewidzów, należy jednak wymagać trochę więcej niż zaliczenia na tróję.

Ile razy podczas igrzysk, które dopiero dobijają do półmetka, usłyszałem „idealny remis”, „póki co” czy „w cudzysłowiu”, z braku czasu nie liczę. Wzruszyła mnie natomiast uwaga komentatora skoków narciarskich (tak, nie zdzierżyłem i oglądam prawie wszystko jak leci, nawet saneczkarstwo, curling i narciarstwo prawie tak dowolne, jak szyk przestawny w języku komentatorów telewizyjnych). Jeden z nich powiedział mianowicie, że zawodnik „skoczył 90 ledwo metrów”. „Ledwo 90” bym zrozumiał, ale „ledwo metrów”? Też bym wolał skoczyć 90 jednostek większych od metra, jednak żadna nie przychodzi mi do głowy. Najbliższy metra jest jard, lecz krótszy, więc „90 ledwo jardów” miałoby nawet jakiś sens.

Igrzyska skończą się za dziewięć ledwo dni, zatem następny odcinek może być już o piłce nożnej. Nic nie trwa wiecznie, a zwłaszcza amnestia ogłoszona przez kogoś, kto oszukuje samego siebie. 

piątek, 2 lutego 2018

Orka na ugorze

Pokochaliśmy urlopy za granicą. Jedni szukają tam odpoczynku na plaży, inni wolą wycieczki objazdowe, a ja mógłbym całymi dniami siedzieć przed telewizorem i oglądać programy informacyjne. Niestety – nie wszędzie. Siedzieć przed telewizorem, oglądać programy informacyjne, nie rozmieć ani słowa i dzięki temu nie mieć pojęcia, jakie poglądy polityczne ma dziennikarz czy prezenter – marzenie!

W Polsce granica między informacją a komentarzem zatarła się nie wczoraj, nie po ostatnich wyborach nawet, a dużo wcześniej. Nikt nie poczuwa się do winy, a przecież winni jesteśmy my wszyscy – my, czyli ludzie mediów. Jako telewidz wolałbym nie wiedzieć, czy ten redaktor sprzyja partii X, a tamta redaktorka sympatyzuje z partią Y. Fakt, że dziennikarze nie kryją swoich poglądów, przyjąłem jednak do wiadomości, ale równie entuzjastycznie jak radę, aby unikać kopania się z koniem.

Poglądy polityczne można mieć różne, ale trzeba umieć je wyrażać. Na początku tego tygodnia Sejm przyjął ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej; tę, na mocy której polska prokuratura ma po całym świecie ścigać mówiących i piszących o „polskich obozach śmierci”. Wszystkie telewizje o tym poinformowały, ale jedna – ta słynąca z pasków wyjątkowo oryginalnych w treści (bo w formie nic nadzwyczajnego, pasek jak pasek) – ujęła temat tak: „Polska walka o zakłamywanie historii”.

To, niestety, efekt nieuctwa. Nauczyciele języka polskiego, ci wszyscy, którzy autorowi (autorce?) tego sformułowania stawiali oceny od dostatecznej w górę, którzy przepuszczali go (ją?) z klasy do klasy, powinni się teraz wytłumaczyć, za co przez tyle lat brali pieniądze. „Polska walka o zakłamywanie historii” byłaby śmieszna, gdyby nie dotyczyła wyjątkowo poważnego tematu.

Nieumiejętność poprawnego skonstruowania prostego – wydawałoby się – zdania może być również zabawna. Reporter pewnej stacji radiowej przez cały poranek biegał z mikrofonem po mieście, zaczepiał ludzi i pytał, „czy mieszkanie z rodzicami po trzydziestce ma sens”. Siedziałem w domu, więc mnie nie zaczepił. Może powinienem był zatelefonować do redakcji i wyjaśnić, że osoba niepełnoletnia jednak powinna mieszkać z tatą, mamą albo innym opiekunem prawnym? Albo dyskretnie, na przykład pisząc mejla, podpowiedzieć, że zwrot „po trzydziestce” wystarczy przestawić w inne miejsce zdania, bo nie o wiek rodziców tu przecież chodzi?

Rano posłuchałem radia, wieczorem włączyłem telewizor. Mecz jak mecz, komentarz też taki sobie, ale zdanie „Trener go lubi i często gra w podstawowym składzie” warto wyróżnić. Aha, tak bardzo go lubi, że gra zamiast niego i nie daje mu zarobić... Jedna z moich polonistek – nie mogę sobie przypomnieć, czy w podstawówce, czy w liceum – sypała podobnymi przykładami jak z rękawa. Choćby takim: „Rolnik orał pole, a kamienie wchodziły mu w zęby”. Zaczynam się niepokoić, czy ten komentator nie miał tej samej nauczycielki co ja...

piątek, 19 stycznia 2018

Zdolni do wszystkiego

Żeby oglądać Australian Open, trzeba – niestety – zarywać noce. Nie wiem, jak wy, ale ja zarywam i oglądam. Trochę z powinności, trochę dla rozrywki. Chciałem napisać, że „trochę z powinności, trochę dla przyjemności”, ale rym mi się nie spodobał, a poza tym rozrywka może zabrzmieć dwuznacznie.

Tenisem zajmuję się zawodowo od ponad 25 lat. Miałem okazję zobaczyć na żywo pierwsze turniejowe zwycięstwo Rafaela Nadala, a potem jeszcze kilka innych jego sukcesów. Nie uwierzycie, ale dopiero w tym tygodniu dowiedziałem się, z telewizji oczywiście, że „Nadal będzie chciał wygrać ten turniej”. Ten, czyli Australian Open.

Zdanie poprawnie złożone, wypowiedziane płynnie, bez jąkania się, nawet do rozłożenia akcentów nikt nie mógłby się przyczepić. Czego więc się czepiam? Ano tego, że – jako telewidz, czyli klient – płacę nie po to, aby ktoś opowiadał o „oczywistych oczywistościach”. Stwierdzenie, że Nadal chce wygrać, jest równie sensacyjne jak odkrycie, że oddycha.

W głęboką depresję wpędzają mnie komentatorzy podkreślający, że sportowiec – tenisista awansujący do trzeciej rundy turnieju wielkoszlemowego, piłkarz grający w czołowym klubie ligi angielskiej, lekkoatleta walczący o medal mistrzostw świata – jest utalentowany. Nieutalentowani, proszę państwa, zarabiają na życie inaczej. Gdyby na przykład w Manchesterze United mogło zagrać beztalencie, to jakąś szansę na kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo być może był miał.

„Nie grał w poprzednim meczu i niewątpliwie wzmocnił siłę ataku gospodarzy” – oświadczył komentator. A jednak jest szansa! Jeśli ten piłkarz – w ogóle nie grając! – pomógł swojej drużynie, to dlaczego ja bym tak nie mógł? Przesiedziałbym sobie jeden mecz na ławce rezerwowych, na trybunach albo jeszcze lepiej, dla pewności, w domu przed telewizorem, a potem poszedłbym do prezesa po wypłatę z premią, bo przecież swoją nieobecnością na boisku wzmocniłem drużynę. Wygrałaby w zasadzie tylko dlatego, że ja nie grałem.

Nie po to przepisy mówią o trzech dopuszczalnych zmianach, abym nie musiał nie grać – a już nie daj Boże grać – przez całe 90 minut. Wśród rezerwowych na pewno znalazłby się piłkarz i teoretycznie bardziej utalentowany, i praktycznie lepszy ode mnie, który mógłby mnie zastąpić. Nie mam tylko pewności, czy komentatorzy uznaliby to za „zmianę jeden do jednego”. Gdybyśmy przegrywali, oczywiście nie z mojej winy, sugerowałbym „zmianę dwóch za jednego”. Albo i trzech, bo każda para nóg się przyda.

Teraz coś o drużynie przeciwnej. „Goście mają potrzebną bramkę” – zauważył pan w telewizorze. Gospodarzom zrobiło się przykro, bo wprawdzie wcześniej strzelili dwie, ale widocznie nie aż tak potrzebne. Do niedawna mówiło się – oczywiście w pewnym uproszczeniu – że „w pucharach gole zdobyte na wyjeździe liczą się podwójnie”, ale to już przeżytek. Teraz podwójnie liczą się bramki potrzebne, a potrójnie – niezbędne.

Tak szybko to się wszystko zmienia, że kibice tracą orientację. Niedawno usłyszałem o fanach drużyny X, którzy „domagali się faulu na zawodniku drużyny X”. Czyżby wnieśli więcej alkoholu niż są w stanie przyjąć? No skąd... Wszyscy doskonale wiemy, że kontrola na polskich stadionach jest przecież wzorcowa i nikt z promilami w organizmie ani procentami za pazuchą na trybuny nie wejdzie, więc trzeba szukać innego wyjaśnienia. Szukałem i znalazłem: w telewizyjnej polszczyźnie określenia „faul” i „rzut wolny” stały się synonimami.

Dziś w nocy znowu gra utalentowana Agnieszka Radwańska. Dać wam znać, czy będzie chciała wygrać ten turniej?

piątek, 5 stycznia 2018

Korektorzy w pomarańczach

Jeden z recenzentów mojej aktywności na Twitterze zwrócił uwagę, że – cytuję ze szwankującej pamięci – „ktoś, kto nie skomentował niczego, nie powinien się czepiać”. Proszę bardzo, dziś odstąpię od czepiania się komentujących na co dzień, chociaż zastrzegam sobie prawo robienia tego w przyszłości (i to całkiem bliskiej, bo już w następnym odcinku).

Skoro tak, to mocno przyczepię się do słowa pisanego. Na tym gruncie czuję się znacznie pewniej niż przy mikrofonie. Prawdą jest bowiem fakt, że skomentowałem tylko jeden mecz tenisowy. Gadaliśmy, bo było nas dwóch, obserwując wydarzenia na korcie, ale telewizja wpuściła nas na antenę dopiero w porze najniższej oglądalności. Nie wiem, jak współkomentatorowi, ale mnie to odpowiadało. Odsłuchałem sobie później, co i jak wygadywałem, i utwierdziłem się w przekonaniu, że będzie lepiej i dla mnie, i przede wszystkim dla telewidzów, jeśli ograniczę się do dotychczasowych zajęć.

Czyli pisania i redagowania. Ponieważ napisałem i zredagowałem więcej niż po jednym tekście, czuję się uprawniony nawet przez wspomnianego na wstępie obserwatora do czepiania się tego, co ukazało się drukiem. Przy okazji dygresja – wszyscy narzekają, od wydawnictw prasowych po książkowe, że Polacy czytają tak mało, że prawie wcale. Za to drukuje się w Polsce na potęgę. Po lekturze tego pisma śmiem twierdzić, że aż za dużo.

W artykule, który miał być hitem numeru, roi się od błędów. Niby drobnych, ale irytujących i świadczących albo o braku wiedzy, albo o niechlujstwie. Jest jeszcze trzecia możliwość: o braku korekty. Dziennikarz jest zawodem wymierającym, natomiast korektorów w prasie już praktycznie nie ma.

Na pewno w tym wydawnictwie, ponieważ liczebników porządkowych pisanych bez kropki raczej by nie przepuścili. Przepraszam, byłbym przeoczył: przy 8. Armii Gwardii kropka jednak się pojawiła. Co za paradoks – raz na cały tekst człowiek się pomylił i od razu wyszło dobrze... Czytając w oryginale „półtorej roku”, korektorzy wysłaliby najmłodszego spośród siebie po „półtorej litry”, bo na trzeźwo niektórych autorów nijak zrozumieć nie można.

O przecinkach poprzedzających i zamykających zdanie wtrącone lub oddzielających części zdania złożonego czytelnik może najwyżej pomarzyć. W ogóle przecinki żyją w tym wydawnictwie na wolności – gdzie padną, tam bęc. O różnicy między rzeczownikami policzalnymi a niepoliczalnymi pisałem już tyle razy, że chwilowo nie chce mi się jej znowu tłumaczyć. Jeśli ktoś ma czas i ochotę, niech trochę pogrzebie w archiwum; jeśli nie, wystarczy systematycznie czytać kolejne odcinki – wcześniej czy później ten temat wróci.

Zdarza się, że na stoisku w warzywniaku albo na bazarze zobaczę słowo „pomarańcz”, a pod nim cenę. Nawet jeśli konkurencyjna, to odruchowo kupuję tam, gdzie pomarańcza droższa, ale prawidłowo opisana. Kto wie, może jakiś polonista rzucił w diabły syzyfową robotę w szkole i zaczął handlować owocami? Albo to korektor zwolniony z wydawnictwa z powodu likwidacji stanowiska? Na bazarze ten „pomarańcz” jakoś przełknę, ale w magazynie kosztującym tyle, co dwa kilogramy tych owoców, nijak nie mogę. Jakiś taki kwaśny, cierpki, niezjadliwy...

Przyznacie chyba, że jak na główny tekst numeru – słabo. Pozwólcie więc, że już nie będę tracił czasu na to pisemko, bo za chwilę w telewizji znowu jakaś transmisja. Dziś o błędach komentatorów ani słowa, bo obiecałem, ale nikt za mnie nie zrobi notatek.