Żeby oglądać Australian Open, trzeba –
niestety – zarywać noce. Nie wiem, jak wy, ale ja zarywam i oglądam. Trochę z
powinności, trochę dla rozrywki. Chciałem napisać, że „trochę z powinności,
trochę dla przyjemności”, ale rym mi się nie spodobał, a poza tym rozrywka może
zabrzmieć dwuznacznie.
Tenisem zajmuję się zawodowo od ponad 25 lat.
Miałem okazję zobaczyć na żywo pierwsze turniejowe zwycięstwo Rafaela Nadala, a
potem jeszcze kilka innych jego sukcesów. Nie uwierzycie, ale dopiero w tym
tygodniu dowiedziałem się, z telewizji oczywiście, że „Nadal będzie chciał
wygrać ten turniej”. Ten, czyli Australian Open.
Zdanie poprawnie złożone, wypowiedziane
płynnie, bez jąkania się, nawet do rozłożenia akcentów nikt nie mógłby się
przyczepić. Czego więc się czepiam? Ano tego, że – jako telewidz, czyli klient
– płacę nie po to, aby ktoś opowiadał o „oczywistych oczywistościach”.
Stwierdzenie, że Nadal chce wygrać, jest równie sensacyjne jak odkrycie, że
oddycha.
W głęboką depresję wpędzają mnie komentatorzy
podkreślający, że sportowiec – tenisista awansujący do trzeciej rundy turnieju
wielkoszlemowego, piłkarz grający w czołowym klubie ligi angielskiej,
lekkoatleta walczący o medal mistrzostw świata – jest utalentowany.
Nieutalentowani, proszę państwa, zarabiają na życie inaczej. Gdyby na przykład w
Manchesterze United mogło zagrać beztalencie, to jakąś szansę na kilkadziesiąt
tysięcy funtów tygodniowo być może był miał.
„Nie grał w poprzednim meczu i niewątpliwie
wzmocnił siłę ataku gospodarzy” – oświadczył komentator. A jednak jest szansa!
Jeśli ten piłkarz – w ogóle nie grając! – pomógł swojej drużynie, to dlaczego ja bym tak nie mógł? Przesiedziałbym sobie
jeden mecz na ławce rezerwowych, na trybunach albo jeszcze lepiej, dla
pewności, w domu przed telewizorem, a potem poszedłbym do prezesa po wypłatę z
premią, bo przecież swoją nieobecnością na boisku wzmocniłem drużynę. Wygrałaby w
zasadzie tylko dlatego, że ja nie grałem.
Nie po to przepisy mówią o trzech
dopuszczalnych zmianach, abym nie musiał nie grać – a już nie daj Boże grać –
przez całe 90 minut. Wśród rezerwowych na pewno znalazłby się piłkarz i
teoretycznie bardziej utalentowany, i praktycznie lepszy ode mnie, który mógłby
mnie zastąpić. Nie mam tylko pewności, czy komentatorzy uznaliby to za „zmianę
jeden do jednego”. Gdybyśmy przegrywali, oczywiście nie z mojej winy,
sugerowałbym „zmianę dwóch za jednego”. Albo i trzech, bo każda para nóg się
przyda.
Teraz coś o drużynie przeciwnej. „Goście mają
potrzebną bramkę” – zauważył pan w telewizorze. Gospodarzom zrobiło się
przykro, bo wprawdzie wcześniej strzelili dwie, ale widocznie nie aż tak
potrzebne. Do niedawna mówiło się – oczywiście w pewnym uproszczeniu – że „w pucharach
gole zdobyte na wyjeździe liczą się podwójnie”, ale to już przeżytek. Teraz
podwójnie liczą się bramki potrzebne, a potrójnie – niezbędne.
Tak szybko to się wszystko zmienia, że kibice
tracą orientację. Niedawno usłyszałem o fanach drużyny X, którzy „domagali się
faulu na zawodniku drużyny X”. Czyżby wnieśli więcej alkoholu niż są w stanie
przyjąć? No skąd... Wszyscy doskonale wiemy, że kontrola na polskich stadionach
jest przecież wzorcowa i nikt z promilami w organizmie ani procentami za
pazuchą na trybuny nie wejdzie, więc trzeba szukać innego wyjaśnienia. Szukałem
i znalazłem: w telewizyjnej polszczyźnie określenia „faul” i „rzut wolny” stały
się synonimami.
Dziś w nocy znowu gra utalentowana Agnieszka
Radwańska. Dać wam znać, czy będzie chciała wygrać ten turniej?