piątek, 19 stycznia 2018

Zdolni do wszystkiego

Żeby oglądać Australian Open, trzeba – niestety – zarywać noce. Nie wiem, jak wy, ale ja zarywam i oglądam. Trochę z powinności, trochę dla rozrywki. Chciałem napisać, że „trochę z powinności, trochę dla przyjemności”, ale rym mi się nie spodobał, a poza tym rozrywka może zabrzmieć dwuznacznie.

Tenisem zajmuję się zawodowo od ponad 25 lat. Miałem okazję zobaczyć na żywo pierwsze turniejowe zwycięstwo Rafaela Nadala, a potem jeszcze kilka innych jego sukcesów. Nie uwierzycie, ale dopiero w tym tygodniu dowiedziałem się, z telewizji oczywiście, że „Nadal będzie chciał wygrać ten turniej”. Ten, czyli Australian Open.

Zdanie poprawnie złożone, wypowiedziane płynnie, bez jąkania się, nawet do rozłożenia akcentów nikt nie mógłby się przyczepić. Czego więc się czepiam? Ano tego, że – jako telewidz, czyli klient – płacę nie po to, aby ktoś opowiadał o „oczywistych oczywistościach”. Stwierdzenie, że Nadal chce wygrać, jest równie sensacyjne jak odkrycie, że oddycha.

W głęboką depresję wpędzają mnie komentatorzy podkreślający, że sportowiec – tenisista awansujący do trzeciej rundy turnieju wielkoszlemowego, piłkarz grający w czołowym klubie ligi angielskiej, lekkoatleta walczący o medal mistrzostw świata – jest utalentowany. Nieutalentowani, proszę państwa, zarabiają na życie inaczej. Gdyby na przykład w Manchesterze United mogło zagrać beztalencie, to jakąś szansę na kilkadziesiąt tysięcy funtów tygodniowo być może był miał.

„Nie grał w poprzednim meczu i niewątpliwie wzmocnił siłę ataku gospodarzy” – oświadczył komentator. A jednak jest szansa! Jeśli ten piłkarz – w ogóle nie grając! – pomógł swojej drużynie, to dlaczego ja bym tak nie mógł? Przesiedziałbym sobie jeden mecz na ławce rezerwowych, na trybunach albo jeszcze lepiej, dla pewności, w domu przed telewizorem, a potem poszedłbym do prezesa po wypłatę z premią, bo przecież swoją nieobecnością na boisku wzmocniłem drużynę. Wygrałaby w zasadzie tylko dlatego, że ja nie grałem.

Nie po to przepisy mówią o trzech dopuszczalnych zmianach, abym nie musiał nie grać – a już nie daj Boże grać – przez całe 90 minut. Wśród rezerwowych na pewno znalazłby się piłkarz i teoretycznie bardziej utalentowany, i praktycznie lepszy ode mnie, który mógłby mnie zastąpić. Nie mam tylko pewności, czy komentatorzy uznaliby to za „zmianę jeden do jednego”. Gdybyśmy przegrywali, oczywiście nie z mojej winy, sugerowałbym „zmianę dwóch za jednego”. Albo i trzech, bo każda para nóg się przyda.

Teraz coś o drużynie przeciwnej. „Goście mają potrzebną bramkę” – zauważył pan w telewizorze. Gospodarzom zrobiło się przykro, bo wprawdzie wcześniej strzelili dwie, ale widocznie nie aż tak potrzebne. Do niedawna mówiło się – oczywiście w pewnym uproszczeniu – że „w pucharach gole zdobyte na wyjeździe liczą się podwójnie”, ale to już przeżytek. Teraz podwójnie liczą się bramki potrzebne, a potrójnie – niezbędne.

Tak szybko to się wszystko zmienia, że kibice tracą orientację. Niedawno usłyszałem o fanach drużyny X, którzy „domagali się faulu na zawodniku drużyny X”. Czyżby wnieśli więcej alkoholu niż są w stanie przyjąć? No skąd... Wszyscy doskonale wiemy, że kontrola na polskich stadionach jest przecież wzorcowa i nikt z promilami w organizmie ani procentami za pazuchą na trybuny nie wejdzie, więc trzeba szukać innego wyjaśnienia. Szukałem i znalazłem: w telewizyjnej polszczyźnie określenia „faul” i „rzut wolny” stały się synonimami.

Dziś w nocy znowu gra utalentowana Agnieszka Radwańska. Dać wam znać, czy będzie chciała wygrać ten turniej?

piątek, 5 stycznia 2018

Korektorzy w pomarańczach

Jeden z recenzentów mojej aktywności na Twitterze zwrócił uwagę, że – cytuję ze szwankującej pamięci – „ktoś, kto nie skomentował niczego, nie powinien się czepiać”. Proszę bardzo, dziś odstąpię od czepiania się komentujących na co dzień, chociaż zastrzegam sobie prawo robienia tego w przyszłości (i to całkiem bliskiej, bo już w następnym odcinku).

Skoro tak, to mocno przyczepię się do słowa pisanego. Na tym gruncie czuję się znacznie pewniej niż przy mikrofonie. Prawdą jest bowiem fakt, że skomentowałem tylko jeden mecz tenisowy. Gadaliśmy, bo było nas dwóch, obserwując wydarzenia na korcie, ale telewizja wpuściła nas na antenę dopiero w porze najniższej oglądalności. Nie wiem, jak współkomentatorowi, ale mnie to odpowiadało. Odsłuchałem sobie później, co i jak wygadywałem, i utwierdziłem się w przekonaniu, że będzie lepiej i dla mnie, i przede wszystkim dla telewidzów, jeśli ograniczę się do dotychczasowych zajęć.

Czyli pisania i redagowania. Ponieważ napisałem i zredagowałem więcej niż po jednym tekście, czuję się uprawniony nawet przez wspomnianego na wstępie obserwatora do czepiania się tego, co ukazało się drukiem. Przy okazji dygresja – wszyscy narzekają, od wydawnictw prasowych po książkowe, że Polacy czytają tak mało, że prawie wcale. Za to drukuje się w Polsce na potęgę. Po lekturze tego pisma śmiem twierdzić, że aż za dużo.

W artykule, który miał być hitem numeru, roi się od błędów. Niby drobnych, ale irytujących i świadczących albo o braku wiedzy, albo o niechlujstwie. Jest jeszcze trzecia możliwość: o braku korekty. Dziennikarz jest zawodem wymierającym, natomiast korektorów w prasie już praktycznie nie ma.

Na pewno w tym wydawnictwie, ponieważ liczebników porządkowych pisanych bez kropki raczej by nie przepuścili. Przepraszam, byłbym przeoczył: przy 8. Armii Gwardii kropka jednak się pojawiła. Co za paradoks – raz na cały tekst człowiek się pomylił i od razu wyszło dobrze... Czytając w oryginale „półtorej roku”, korektorzy wysłaliby najmłodszego spośród siebie po „półtorej litry”, bo na trzeźwo niektórych autorów nijak zrozumieć nie można.

O przecinkach poprzedzających i zamykających zdanie wtrącone lub oddzielających części zdania złożonego czytelnik może najwyżej pomarzyć. W ogóle przecinki żyją w tym wydawnictwie na wolności – gdzie padną, tam bęc. O różnicy między rzeczownikami policzalnymi a niepoliczalnymi pisałem już tyle razy, że chwilowo nie chce mi się jej znowu tłumaczyć. Jeśli ktoś ma czas i ochotę, niech trochę pogrzebie w archiwum; jeśli nie, wystarczy systematycznie czytać kolejne odcinki – wcześniej czy później ten temat wróci.

Zdarza się, że na stoisku w warzywniaku albo na bazarze zobaczę słowo „pomarańcz”, a pod nim cenę. Nawet jeśli konkurencyjna, to odruchowo kupuję tam, gdzie pomarańcza droższa, ale prawidłowo opisana. Kto wie, może jakiś polonista rzucił w diabły syzyfową robotę w szkole i zaczął handlować owocami? Albo to korektor zwolniony z wydawnictwa z powodu likwidacji stanowiska? Na bazarze ten „pomarańcz” jakoś przełknę, ale w magazynie kosztującym tyle, co dwa kilogramy tych owoców, nijak nie mogę. Jakiś taki kwaśny, cierpki, niezjadliwy...

Przyznacie chyba, że jak na główny tekst numeru – słabo. Pozwólcie więc, że już nie będę tracił czasu na to pisemko, bo za chwilę w telewizji znowu jakaś transmisja. Dziś o błędach komentatorów ani słowa, bo obiecałem, ale nikt za mnie nie zrobi notatek.