Nie będę opowiadał o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad
Bożym Narodzeniem, bo ani nie jestem Janem Tadeuszem Stanisławskim, ani tym
bardziej profesorem, a Boże Narodzenie w połowie kwietnia ma szanse jeszcze
mniejsze niż – nie przymierzając – moi ulubieni komentatorzy na piątkę z
polskiego.
Komentatorom dam dziś wolne. Opowiem o moim ulubionym
programie kulinarnym. Raz nawet skorzystałem z podsłuchanego przepisu (przecież
nie napiszę, że podejrzanego, chociaż wszystko można było obejrzeć), a
wymagająca rodzina nie tylko nie wyrzuciła przez okno garnka z zawartością, a
mnie zaraz za nim – moja rodzina poprosiła o dokładkę! Fakt, nie cała...
Przepraszam, że tak się chwalę, ale ciągle słyszę i czytam
zarzuty, że na tym blogu tylko ganię, łajam, wymądrzam się i pouczam i że w
ogóle nic mi się nie podoba. Teraz, kiedy udało mi się napisać coś pozytywnego
– a co w tym złego, że o sobie? – malkontentów też na pewno nie zabraknie.
No dobrze, trochę sobie podworowałem, więc czas
posprzątać po przystawce i podać danie główne. Już wspomniałem, że to mój
ulubiony program o gotowaniu. Nie układam planu dnia tak, aby nie przegapić
kolejnego odcinka, ale zawsze, kiedy pilot wykryje, że właśnie „Okrasa łamie
przepisy”, zatrzymuję się na kwadrans i oglądam.
Pan Karol jeździ sobie po Polsce i promuje kuchnię
regionalną (a przy okazji sieć sklepów). Potrawy, o których potem opowiada
przed kamerą, są więc bardzo urozmaicone. Poza solą i pieprzem wszystkie mają
jeszcze tylko dwa identyczne składniki. Pierwszy to kolendra – pan Karol sieka
ją w każdym odcinku i dodaje do wszystkiego, co akurat pitrasi.
Drugi to zdrobnienia. Jeśli wymsknie mu się jedno na pięć
minut nagrania, to jeszcze nie razi. Kiedy jednak czosneczek goni kromeczkę,
ciasto przewraca się na drugi boczek, a gulasik zaczyna przyjemnie pachnieć, ja
zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem program dla dzieci. Dla
pana Karola nawet żółtko jest zdrobnione niedostatecznie, więc wspomniał coś
tam o żółteczku.
Krytykuję, bo jeśli kucharz przesoli, to najsmaczniejsza i
najbardziej wykwintna potrawa staje się niejadalna. Jedno zdrobnienie za dużo i
ciekawy program zamiast bawić, zaczyna irytować. Powie ktoś, że tylko mnie. Być
może, ale czy szef kuchni nie stara się dogodzić nawet najbardziej marudnemu
klientowi restauracji?
Pokroić,
posiekać, wycisnąć czy zmiksować miąższ potrafi każdy. A zdrobnić?