czwartek, 12 lutego 2015

Potrzebna strata czasu

A co tam – pochwalę się! Oglądając mecz w piłce jakiejś tam (nie powiem jakiej, bo obiecałem, że na moim blogu żadnych nazwisk nie będzie; gdybym powiedział, wielu by się domyśliło), po raz nie wiadomo który usłyszałem, że „do końca czasu regulaminowego zostało” ileś tam minut. Pośmiałem się z tego na Twitterze, a jeden z kolegów dziennikarzy telewizyjnych uznał, że ten wpis zasługuje na dodanie do ulubionych.

Zapytałem bowiem, czy gol zdobyty w czasie doliczonym – kierując się logiką komentatora już nieregulaminowym – będzie ważny? Gol padł i został przez sędziów uznany, stąd wniosek, że nieregulaminowe jest określenie użyte przez sprawozdawcę. Maciej Iwański z TVP – jednak podam nazwisko jako przykład, bo to pozytywny przykład będzie! – nie naśladuje kolegów ze swojej i obcych stacji i mówi o czasie podstawowym. Szkoda tylko, że inni nie naśladują jego.
Niech nikt mi nie mówi, że w oczach dziennikarzy mówiących i piszących o piłce nożnej widzę źdźbło trawy (albo nawet murawy, bo ich w języku słowo „boisko” szybko staje się archaizmem), a w oczach dziennikarzy tenisowych nie dostrzegam belki. Dostrzegam, lecz walą wokół tą belką tak skutecznie, że strach podejść i zwrócić uwagę, że mecz deblowy to nie jest żaden pojedynek. Słownik Języka Polskiego, także ten dostępny w Internecie, mówi wyraźnie: „w sporcie: walka dwóch przeciwników”. Dwóch! – czyli nie po dwóch, nie po pięciu, sześciu, siedmiu, jedenastu czy piętnastu, aby ograniczyć się do debla i najbardziej popularnych gier zespołowych.
Dziennikarze i odpowiadający na ich pytania piłkarze często wspominają o wygranych lub przegranych „pojedynkach jeden na jeden”. Gdyby nawet przyjąć, że to nie jest tautologia, a jest, to, proszę kolegów, przypadek nie ten, co trzeba. Jeśli już dopuszczacie pojedynki jedenastu na jedenastu, czyli całych drużyn, to zapamiętajcie – jeden na jednego!
Za pierwszym razem mało nie umarłem ze śmiechu, jednak odratowali mnie argumentem, że warto poczekać, bo to jeszcze nie jest granica komentatorskich możliwości. I tak sobie żyję, raczej słucham niż oglądam, trochę też czytam, ale do tej pory nie doczekałem się bardziej absurdalnego wniosku płynącego z przedmeczowych rozważań nie tylko przy mikrofonie: „faworyt jest tylko jeden”. A ilu faworytów może mieć mecz piłkarski, tenisowy czy jakikolwiek inny?
Co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło. Dziś spokojnie wpuszczam jednym, a wypuszczam drugim uchem informację, że „to była niepotrzebna strata”. Nie ja tracę, nie mój problem, więc już nie zastanawiam się, czy strata piłki, a nawet gola, może być potrzebna. Może na emeryturze, kiedy do pisania będę miał już tylko ten blog, znów zacznę sobie zadawać to pytanie. To zależy od was; mam nadzieję, że jeśli teraz tracicie czas, to jednak potrzebnie.

2 komentarze: