Chyba sprzedam telewizor. Filmy – głównie powtórki;
wiadomości – jedna gorsza od drugiej i aż dziwne, że ten świat jeszcze się
jakoś kupy trzyma; sport – nie muszę oglądać, bo wszystkiego dowiaduję się z
Twittera (wystarczy wiedzieć, kogo śledzić) i Facebooka.
Znajomi z „fejsa” zaczęli mi podrzucać cytaty
z transmisji sportowych, których sam nie mogłem obejrzeć ani wysłuchać.
Niektóre tematy już kiedyś poruszałem i zapewne do nich wrócę, ale na to mam
jeszcze i czas, i sporo pomysłów swoich i cudzych.
Daniel podsunął mi temat: „Skąd nagle u
komentatorów sportowych takie zamiłowanie do penetracji? Oglądałem wczoraj mecz
NBA. Zaczęło się od <otwartej drogi do penetracji>. Przez kilka minut nic
innego nie robili na boisku, tylko penetrowali”.
Jeśli przyjmiemy konwencję tych komentatorów,
to należy współczuć samym koszykarzom, a jeszcze bardziej ich partnerkom. Bo co
to jest kilka minut... Z drugiej strony należy się cieszyć, że do penetracji
nie doszło w „trumnie”, bo w koszykówce to termin znany i lubiany.
Niby to nie błąd, ale każde słowo używane zbyt
często zaczyna razić telewidzów. Daniela – jak widać – tylko raziło, a mogło
także skonfundować. Gdyby bowiem oglądał mecz z synami, to jeszcze musiałby im
tłumaczyć, co to takiego ta „penetracja”.
Słuchacze często padają ofiarą mody na słowa.
Skoro jesteśmy przy koszykówce, to wspomnijmy na przykład o „pomalowanym” (jako
synonimie „trumny”) i „dzieleniu się piłką” (widocznie słabi rozgrywający po
prostu ją podają; ci trochę lepsi już potrafią się nią podzielić).
Wśród komentatorów piłki nożnej konkurencja
jest znacznie większa, więc i efekty rywalizacji przy mikrofonie – proszę
wybaczyć, ale chyba za bardzo wczuwam się w ich rolę – efektowne. „Stały
fragment gry” (dalej sfg) stał się już stałą częścią mowy. Niektórzy
sprawozdawcy świetnie sobie radzą bez rzeczowników i czasowników, lecz bez sfg
byliby niemal niemowami.
W prasie, z braku miejsca, na ogół jest tak,
że jak najmniejszą liczbą słów trzeba opowiedzieć jak najwięcej. Mam wrażenie,
że w telewizji chodzi o coś odwrotnego. Już prawie nikt nie mówi o rzutach
wolnych i rzutach rożnych, tylko o sfg. Kiedy po kilku minutach meczu
komentator ogłasza podekscytowanym głosem, że mamy pierwszy tego dnia sfg, to
zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem tuż przed weekendem nie zmieniły się
przepisy. Nie, nie zmieniły się. Sprawdziłem, artykuł 8 – mówiący o rozpoczęciu
i wznowieniu gry – nadal obowiązuje. Pierwszym sfg jest zatem jej rozpoczęcie z
pierwszym gwizdkiem sędziego.
Każdy z nas słyszał, że piłkarz „umieścił
piłkę w siatce”. Widzocznie bramkarz jeszcze nie zdążył z „pierwszą, jakże
ważną interwencją” albo nawet popełnił „fatalny błąd”. Nie można także
wykluczyć, że gol padł po „ewidentnym spalonym” albo – co zdarza się rzadziej –
był efektem „przebłysku geniuszu” strzelca. Jednemu komentatorowi jakoś samo
się tak powiedziało, innemu się spodobało, więc powtórzył za kolegą, a potem kolejnym
zaczęło się wydawać, że właśnie tak trzeba.
Osobny akapit należy się zwrotowi „mecz bezpośredni”.
Jego autor powinien ten pomysł opatentować, dzięki czemu zostałby bogatym
człowiekiem i już nie musiałby zamęczać telewidzów swoją – tfu... –
twórczością.
Nie daje mi spokoju ta penetracja... Daniel,
czy komentator dodał, że zawodnicy „dali z siebie wszystko” albo „wznieśli się
na wyżyny swoich możliwości” i że należą im się „brawa za ambicję”? Bo jeśli
nie dali, to cała penetracja na nic.