piątek, 30 czerwca 2017

Oksymoron na galowo

Siedziałem wczoraj na kanapie i oglądałem film. Absztyfikant nieporadnie podrywał panią, a został na lodzie – konkretnie na dworcu autobusowym – bo nie wiedział, co to oksymoron. Co z tego, że ja wiem, skoro w tym filmie nie grałem (zresztą w żadnym innym również)?

Znaczenie słowa oksymoron – kto nie zna, a ciekaw – można sobie łatwo sprawdzić. Ja tylko trochę pomogę je utrwalić, przedstawiając kilka przykładów z życia wziętych.

„Stał się jednym z wrogów numer 1”... Wydawało mi się, że numer 1 – jak matka – może być tylko jeden. Z tego błędnego mniemania wyrwał mnie pewien komentator sportowy twierdząc, że kibicom naraziło się wielu piłkarzy; tak wielu, że z samych tylko numerów 1 (nie chodzi o bramkarzy) można by stworzyć drużynę grającą nawet w Lidze Mistrzów.

„Codziennie jakość, codziennie niskie ceny”... To reklama sieci sklepów, do których zaglądam, bo nie jestem abstynentem. Raz kupię piwo, raz cydr, ale jeszcze nigdy nie widziałem, aby na półce niska cena stała obok wysokiej jakości. To, co kusi mnie ceną, odpycha jakością, a raczej jej brakiem. Mój dziadek lubił powtarzać, że „dobre musi kosztować”, więc wybieram jakość za cenę czasem nawet wyższą niż w innych sklepach, bo ten akurat mam po drodze.

„Pożyczone pieniądze to inwestycja” – przekonuje doradca finansowy. Rozum (choć nie zawsze jest najlepszym doradcą) podpowiada mi jednak, że znowu ktoś chce mnie naciągnąć. Jeśli pożyczę, to będę musiał oddać jeszcze więcej, niż pożyczyłem. Podobno najlepsze interesy robi się za cudze pieniądze, ale nie wszystkim się udaje. Niektórzy stają później przed komisją śledczą.

Najciekawsze oksymorony tworzyła władza w ustroju słusznie minionym. Urodziłem się w „demokracji socjalistycznej”, wychowałem, dorosłem, nawet studia skończyłem, ale nijak nie mogę sobie przypomnieć, na co – jako przedstawiciel ludu i uczestnik tej demokracji – miałem wpływ. O, przepraszam, jednak sobie przypomniałem: sam mogłem wybrać, czy wódkę na kartki wykupić od razu, czy poczekać na wypłatę.

Komu nie wystarczał przydział kartkowy, ten mógł skorzystać z „eksportu wewnętrznego”. Młodzież informuję, że działało to z grubsza tak: część gorzały władza ludowa eksportowała, ale nie za granicę, a do Peweksu. To był taki sklep, w którym trzeba było płacić dolarami i innymi walutami wymienialnymi, których jednak nie wolno było posiadać.

W Peweksie handlowali nawet samochodami. Nie pamiętam, czy również z prawdziwego importu, czy tylko z wewnętrznego. Nie wiem więc, czy można było kupić na przykład trabanta-limuzynę. Z jednej stronmy to śliczny oksymoron, a z drugiej każdy jeździ taką limuzyną, na jaką go stać.

„Wyśmienite dania kuchni angielskiej” – przeczytałem w przewodniku po Wielkiej Brytanii w czasach już nam współczesnych. Próbowałem przypomnieć sobie chociaż jedno – i nic. Owszem, wiele razy oblizywałem się w Londynie po znakomitej kolacji, ale gotowała Teresa (serdecznie pozdrawiam!). Jeśli więc nawet danie było angielskie, to kuchnia jakby polska.

Teraz narażę się miłośnikom oglądania mordobicia w ringu, klatce i innych okolicznościach przyrody. Przyznaję, że raz nawet byłem osobiście, ale służbowo, na tzw. gali bokserskiej. Piszę „tak zwanej”, bo galą nijak tego nazwać się nie da.

Internetowy Słownik Języka Polskiego PWN galę objaśnia tak:
1. Uroczystość z udziałem oficjalnych gości.
2. Uroczysty strój.
3. Dekoracja statku lub okrętu banderami, proporcami i flagami w czasie uroczystości.

Które znaczenie odpowiada walkce bokserskiej lub MMA? A może każde po trosze? Jacyś goście (mniej lub bardziej oficjalni) są, stroje (spodenki) niech będzie, że uroczyste, a dekoracje (tatuaże) widać z daleka...

czwartek, 15 czerwca 2017

Kanonierzy z Barcelony

Juliuszowi Słowackiemu marzyło się, aby „język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Nie przewidział jednak, że 150 lat później (proszę nie czepiać się szczegółów) publiczność nie będzie chciała czytać żadnych poematów, a zwłaszcza dygresyjnych, bo wybierze tak prozaiczną rozrywkę, jak oglądanie telewizji.

Wieszcz nie przewidział, więc nie mógł docenić, jak giętkie będą czasem języki komentatorów sportowych. W niektórych przypadkach są tak giętkie, że mówią nawet to, czego głowa nie tylko jeszcze nie pomyślała, ale w ogóle nie byłaby w stanie wymyślić (nie wymyśleć!).

Giętkość języka sprawozdawców polega przede wszystkim na budowaniu zdania w szyku absolutnie dowolnym. Podmiot raz je zaczyna, raz kończy, a czasem pada gdzieś w środku między orzeczeniem a przydawką, dopełnieniem albo okolicznikiem. I nie jest to świadoma inwersja (wg słownika terminów literackich: przestawienie naturalnego szyku wyrazów w zdaniu lub członów składniowych w zdaniu rozwiniętym albo zdań w obrębie zdania złożonego; zwiększa napięcie, oczekiwanie), to efekt bałaganu.

Teraz konkrety, bo teorii już za dużo. „Dołączył do drużyny Kanonierów z Barcelony” – powiedział jakiś komentator o jakimś piłkarzu. Chciał powiedzieć, że do Kanonierów piłkarz dołączył z Barcelony. Chyba każdy kibic wie, że Kanonierzy to Arsenal, a Arsenal to Londyn (Kijów też, ale nie w tym przypadku).

Specjaliści od rozgrywek w innych krajach też mają (wielu dodałoby, że „swoje”) problemy. „Jeśli chodzi o napastników strzelających gole w Bundeslidze spoza Niemiec…”. No i skąd mam wiedzieć, o którą Bundesligę chodzi? Może austriacką? Gdyby komentatorowi chodziło o „napastników spoza Niemiec strzelających gole w Bundeslidze”, sprawa byłaby prostsza.

Ciekawie jest także podczas meczów drużyn narodowych. „Didier Deschamps między innymi na trybunach” – dowiedzieliśmy się o nadprzyrodzonych zdolnościach selekcjonera reprezentacji Francji. Nie dowiedzieliśmy się natomiast, bo komentator był niedoinformowany, o innych miejscach pobytu Deschampsa w tym samym czasie. Z czego bym się teraz nabijał, gdyby był „na trybunach między innymi Didier Deschamps”?

„Trener wie tylko i wyłącznie, że pozostało mu przygotowywać reprezentację do mistrzostw Europy”. Słaby to szkoleniowiec, który wie tak mało. Zdarza się, że już w połowie eliminacji drużyna traci nawet teoretyczne szanse awansu do turnieju finałowego. Jeśli z tego powodu selekcjoner nie straci posady, to wie, że „pozostało mu tylko przygotowywać reprezentację” do następnych eliminacji.

W telewizji jest nie tylko piłka nożna. Jest także tenis, a podczas turniejów Wielkiego Szlema – bardzo dużo tenisa. „Miała w tej sytuacji piłkę na rakiecie Halep”. Rozumiecie coś z tego? Jeśli podejść do tego zdania dosłownie, to podmiotem domyślnym jest inna tenisistka, która miała piłkę nie na swojej rakiecie, lecz na rakiecie rywalki. Obraz telewizyjny pokazywał natomiast, że piłkę miała jednak Rumunka. Komentator, zamiast zacząć zdanie od podmiotu, przeniósł go na sam koniec i postawił kropkę. To nie jest pojedynczy przypadek – to przykład maniery, która staje się plagą psującą język.

Na koniec inny mistrz mikrofonu, dyscyplina bez znaczenia. „Raczej myślę, że im to się nie uda” – powiedział. No tak, raczej myślał…

piątek, 2 czerwca 2017

Ciumkanie dilera

Moja mama ma jedną odpowiedź na kilkuminutowe bloki reklamowe – zmienia kanał za kanałem, aż znajdzie taki, na którym nikt niczego nie zachwala i nie zachęca do kupienia czegoś, co w ogóle nie jest jej potrzebne. Ja też nie przepadam za reklamami, ale nie uciekam przed nimi. Wolę pośmiać się z ich trochę niedouczonych autorów.

„Póki co, ciumkają długopis” – zanotowałem. Z ciumkania nabijać się nie będę. Sam czasem ciumkam, więc nie mam nic przeciwko tej czynności. Mam natomiast wiele przeciwko „póki co”, bo to przecież chwast w języku polskim. Konkretnie rusycyzm.

„Wznoszą w górę trofea”, „celne trafienie w zgagi leczenie”... – autorzy tych reklam chyba się nasłuchali relacji z zawodów sportowych. Diagnoza przypadłości jest identyczna – tautologia lub, jak kto woli, masło maślane. Żadnego trofeum nie da się wznieść w bok ani tym bardziej w dół, natomiast środek niecelnie trafiający w jakiekolwiek schorzenie może być groźny dla życia lub zdrowia. Lekarza ani farmaceuty pytać nie trzeba, bo każdy polonista powie wam to samo.

Od choroby przejdźmy do tematu ostatecznego. „Składki nie wzrosną, nawet gdy będziesz coraz starszy” – to obietnica polisy na życie. Przyznam, że trochę się rozmarzyłem, ale tylko raz. Bo co by było, zadałem sobie pytanie, gdybym jednak mógł być coraz młodszy? Z miejsca odrzuciłem taką ewentualność, bo oddaliłbym się od i tak niepewnej emerytury.

„Prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie” – próbuje mnie przekonać producent. Moim zdaniem, tak subiektywnym, jak to nad kuflem możliwe, agencja reklamowa nadała słowu „prawdopodobnie” nowe znaczenie: w przypadku tego piwa jest to prawdopodobieństwo bliskie zeru.

„Zdobądź dedykowane szkło” – kusi kolejny browar. Dedykacja, posłużę się definicją ze Słownika Języka Polskiego PWN, to „krótki tekst umieszczony na początku książki, na fotografii itp., informujący o tym, komu została ona podarowana lub poświęcona”. Dedykowanie szkła, osobnego wejścia czy strony internetowej – z takimi przypadkami też się zetknąłem – wydaje mi się nadużyciem.

„Wybierz ilość gwiazdek” – zachęca znawca branży hotelowej. Gwiazdka czy gwiazda, niezależnie od wielkości, pozostaje liczebnikiem policzalnym, więc mamy do czynienia z ich liczbą, nie ilością. To bardzo ciekawe zjawisko: ci sami ludzie, którzy w języku polskim uparcie mylą liczbę z ilością, najczęściej nie mają kłopotów, kiedy po angielsku powiedzieć „how many”, a kiedy „how much”.

„Największy diler Opel w Polsce”... Nie wiem, co łyka autor tej reklamy, ale chyba powinien zmienić dawkę albo nawet dilera. Rzeczowniki, także marki samochodów, w języku polskim odmieniają się przez przypadki. Gdybyśmy mieli do czynienia z rzeczownikiem „opela” w mianowniku liczby pojedynczej, to moglibyśmy się zastanawiać, czy w dopełniaczu liczby mnogiej bardziej poprawna byłaby forma „opeli”, czy „opel”. Nazwa własna oczywiście zobowiązywałaby do pisowni wielką literą.
  
„Tyle w temacie sera” – ogłosił telewizor. Odpowiadam: tyle na dziś na temat reklam.