„Bo ze wszystkich
języków obcych najgorzej znają polski” – podsumował Czarek, który dba o to, aby
każde słowo w magazynie „Tenisklub” było ładnie opakowane. Rozmawialiśmy o
polszczyźnie dziennikarzy sportowych, czyli o tym, o czym jest ten blog.
Trochę się
pośmialiśmy z tych, którzy na okrągło mówią o Pe-Es-Że, Pe-Es-We czy jakiejś
Sewiji. Moim zdaniem w polskich mediach powinno się mówić po polsku: Pe-Es-Gie,
Pe-Es-Fał, Sewilla, nie zaś po francusku, niderlandzku albo hiszpańsku.
Absolutnie nie przekonuje mnie argument, że właśnie tak te nazwy wymawiają
„tamtejsi”. Zanim ktoś raczy się ze mną nie zgodzić, niech się zastanowi, jakim
autem by jeździł, gdyby miał w garażu (bo chyba nie trzymałby go na ulicy?)
bmw. Jestem przekonany, że wszyscy fani Pe-Es-Że powiedzieliby, że jednak
be-em-wu. To ja apeluję o konsekwencję i be-em-we.
Nie każdego
dziennikarza – nawet gwiazdę telewizji i reklam – stać na tak drogi samochód.
Opuszczam więc poprzeczkę wymagań i pytam: Ef-Ce czy Ef-Si? Może za mało czasu
spędzam przed telewizorem, ale daję słowo, że angielskiego FC w oryginale
jeszcze nie słyszałem. Znajomością angielskiego trudno dziś zaimponować
telewidzom, za to znajomością (przynajmniej wymowy) francuskiego,
niderlandzkiego czy hiszpańskiego już można się popisywać.
Kiedy oglądam –
rzadko, ale zdarza się – mecze niemieckiej Bundesligi piłkarskiej, nie mogę
zrozumieć, dlaczego niektórzy komentatorzy upierają się, aby mówić tak, jakby
pracowali w ARD, ZDF lub którejś stacji komercyjnej. Nazwiska zakończone na
„ch” (Kimmich jest znakomitym przykładem) wymawiają tak, jakby niemiecki był
językiem słowiańskim. Jakim cudem wychodzi im miękkie „ś”, nie mam pojęcia.
Wprawdzie gazety
nie przeczytam i dopiero w połowie filmu zorientuję się, kto jest
Schwarzcharakterem, ale o niemieckim jakieś tam pojęcie mam. Z lekcji w liceum
i Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich pamiętam, że „ch” – zależnie od
towarzystwa innych liter – wymawia się na trzy sposoby. Po „e” „i”, „ä”, „ö”, „ü”,
„l”, „n” i „r” następuje głoska trochę zmiękczona, ale gdzież jej do naszej
„ś”! Gdyby przyjąć, że jednak się mylę, a komentatorzy mają rację, to „Kirche”
(„kościół”) wymawiałoby się „Kirsie”, a „Recht” („prawo”) – „Reśt”.
Mój nauczyciel z
SDP – starszy pan z wąsem na cesarza Franciszka Józefa – opowiadał nam
anegdotę, jak w Niemczech uczył pewnego Rosjanina. Szło im całkiem nieźle,
dopóki nie doszli do umlautów (to właśnie te samogłoski z kropkami na górze).
Rosjanin nijak nie mógł prawidłowo wymówić „ü” (skrzyżowanie „u” z „i”), zawsze
wychodziło mu „ju”. Liczył tak: „ajns”, „cwaj”, „draj”, „fir”, „fjunf”...
Jest taki piłkarz,
Schürrle się nazywa. O umlaut w jego nazwisku potyka się wielu polskich
dziennikarzy telewizyjnych i radiowych. Jednemu z nich prawie za każdym razem wychodzi
„Szyrle”. Wtedy cieszę się, że to jednak nie ten Rosjanin komentuje mecz. Przez
„Siurle” mógłbym się nabawić przepukliny albo przynajmniej zajadów.
Wiem, to wcale nie
takie łatwe. Nasz język jest trudniejszy od innych także dlatego, że rzeczowniki
– w tym nazwiska – odmieniają się przez przypadki. Z tego Kimmicha łatwo zrobić
„Kimmisia”. Prawda, że im więcej polskiego, tym mniej śmiesznie?