piątek, 22 grudnia 2017

Mniej srebra, więcej złota!

Wydawało mi się, że komentatorzy telewizyjni już niczym nie mogą mnie zaskoczyć. Przepraszam, bo znowu kilku nie doceniłem. „W tym przypadku cudzysłowia już nie trzeba stawiać” – powiedział ten, który w poprzednim zdaniu prawidłowo zacytował coś w cudzysłowie, nie w cudzysłowiu. Do tej pory się zastanawiam, kiedy naprawdę jest sobą – gdy mówi poprawnie czy kiedy się myli?

Jeden z moich ulubionych dziennikarzy telewizyjnych – w tym przypadku podtekstów proszę się nie doszukiwać – od czasu do czasu rani mnie mówiąc „tutej” albo „dzisiej”. Całe szczęście, że nie „wczorej”.

Bohdan Tomaszewski, którego bardzo ceniłem między innymi za piękną polszczyznę, mawiał, że cisza też jest dźwiękiem. Nawet w radiu! Tym bardziej w telewizji mogliby trochę pomilczeć, bo i tak wszystko widać. Moim zdaniem lepiej nie mówić nic, niż powtarzać truizmy. Że – na przykład – „ten zawodnik jest utalentowany”. I bardzo dobrze, ale co z jego rywalami? Czy to jakieś beztalencia? Jeśli tak, to dlaczego ten zdolniacha jednak z nimi przegrywa?

Wiem, że praca komentatora jest trudna. Człowiek się pomyli, a ktoś, kto raptem tylko raz siedział przed mikrofonem, zaraz go na blogu obsmaruje… Jeszcze gorzej mają trenerzy, bo niezadowoleni prezesi-pracodawcy zwalniają ich zwykle przed wygaśnięciem kontraktów. Nic więc dziwnego, że każdy szkoleniowiec „chciałby, aby jego ekipa wygrała ten mecz”, jak wyjaśnił sprawozdawca. Dlaczego tylko ten? Innych nie? I proszę mi pokazać takiego, który by nie chciał. Po co więc gadać dla samego gadania? Mniej srebra, więcej złota!

„Są alternatywy” – zapewnia co drugi. OK, idą święta; niech będzie, że co trzeci. Teoretycznie „jest alternatywa”, ale my jej nie mamy. Rynek praw telewizyjnych został tak podzielony, że praktycznie każdy mecz pokazuje tylko jedna stacja, więc alternatywa telewidza sprowadza się do wyboru: oglądać czy nie oglądać.

Oglądam, bo jeśli nawet mecz słaby, to można się pośmiać na przykład z szyku totalnie przestawnego. Język polski dopuszcza pewną elastyczność, ale bez przesady. Niedawno usłyszałem, że jakiś zespół „tylko wygrywa przed własną publicznością”. Nie uwierzyłem, sprawdziłem i okazało się, że wygrywa tylko przed własną publicznością, choć zdarzają mu się remisy i nawet porażki.

Albo: „piłkarz dołączył do drużyny Kanonierów z Barcelony”. Trochę się interesuję ligą angielską, choć na pewno nie aż tak bardzo, jak komentujący ją dziennikarze, ale wiem, że Kanonierzy są z Londynu. Nowy kolega dołączyl do nich z Barcelony, a to przecież nie to samo.

Za naszą zachodnią granicą to już w ogóle futbol totalny, bo „jeśli chodzi o napastników strzelających gole w Bundeslidze spoza Niemiec…”. Dalej już nie słuchałem. Próbowałem wyobrazić sobie, z jakiego kraju ten piłkarz strzelał do bramki ustawionej w Niemczech.

Selekcjoner reprezentacji Francji ma jeszcze bardziej niezwykłe umiejętności. „Didier Deschamps między innymi na trybunach” – poinformował mnie komentator. Faktycznie, trener na trybunach był, ale odruchowo sprawdziłem, czy nie siedzi również obok mnie.

Na koniec cytat z mojego wybitnego ulubieńca (oczywiście szydzę): „Ten piłkarz ma duże zaawansowanie techniczne”. Czy muszę przekonywać, że ten komentator ma małe zaawansowanie językowe? I dlaczego czasem trochę nie pomilczy?

czwartek, 7 grudnia 2017

Obcy kombinezon

Za oknem raczej jesień, w kalendarzu nawet na pewno, za to w telewizji zima już się rozkręca. Jeszcze tydzień albo dwa, a skoczkowie narciarscy będą nam – nomen omen – wyskakiwali z lodówki.

Mam nadzieję, że nie z lodówki kupionej na kredyt zaciągnięty w firmie, którą reklamuje Polski Związek Narciarski, bo herbata po góralsku okaże się napojem naprawdę niskoprocentowym w porównaniu z odsetkami od tej pożyczki... Ja w każdym razie dyskwalifikuję tę firmę już na rozbiegu.

Koniec dygresji, czas na konkrety. Kilka dni temu Facebook był uprzejmy przypomnieć mi, że Polish-Swoj-Polish skończył trzy latka. Z tej okazji muszę się pochwalić, że mój blog nie tylko nadąża za trendami w polskiej polityce, ale nawet je wyprzedza. Odpowiednia ustawa nie została jeszcze uchwalona, a ja już dostaję od sygnalistów podpowiedzi, kto, gdzie i jak zgrzeszył – głównie słowem – przeciwko poprawnej polszczyźnie. Imion, nazwisk ani tym bardziej numerów PESEL zdradzał nie będę, na wszelki wypadek zasłaniając się ustawą o ochronie danych osobowych.

Sygnalista – nazwijmy go panem X – sprawił, że transmisje z Pucharu Świata w skokach zacznę oglądać bardziej regularnie, a nie tylko wtedy, gdy w całym eterze nie znajdę nic ciekawszego. Dowiedzieliśmy się mianowicie – ja od sygnalisty, a telewidzowie od komentatora – że „Piotr Żyła został zdyskwalifikowany przez kombinezon”.

Muszę przyznać, że na tę wieść zareagowałem stanowczo, chociaż nie od razu. Następnego dnia zarządziłem w domu przegląd szafy w poszukiwaniu kombinezonu, któremu mógłbym zadać kilka pytań. Nie znalazłem żadnego. Pewnie dlatego, że żadnego nie mam, a tym bardziej takiego, który by się nadawał do skakania na nartach.

Pytania jednak same cisną się pod klawisze i aż żal ich nie zadać. Kto temu kombinezonowi dał prawo oceniać Piotra Żyłę? Czy ten kombinezon ma po temu jakiekolwiek kwalifikacje? A jeśli nawet ma, to czyje interesy reprezentuje – nasze czy FIS? I kto go wybrał, bo ja nie... Uważam, że nie można tego tak zostawić, bo dziś Piotr Żyła jest dyskwalifikowany przez kombinezon, a jutro Maciej Kot przez kask albo Kamil Stoch przez but. Lewy!

Drugi sygnalista – tym razem pan Y – zwrócił uwagę nie na wygląd skoczków, lecz ich osiągnięcia. Wiadomo, że w tej konkurencji chodzi z grubsza o to, aby skoczyć i daleko (co jest dla mnie oczywiste), i ładnie (noty za styl – moim zdaniem – to zachęta dla sędziów do majstrowania przy wynikach). Nawet ja to wiem, więc tym bardziej wiedzą komentatorzy. „To najdalsza odległość!” – entuzjazmował się jeden z nich.

Nie podzielam tego entuzjazmu. Po pierwsze nie wiem, kto na tak zacną odległość skoczył, więc nie chciałbym się cieszyć z sukcesu obcokrajowca, a zwłaszcza… (sami wiecie kogo). Po drugie wiem, że odległość w stopniu najwyższym opisującego ją przymiotnika może być największa albo najmniejsza, nigdy zaś najdalsza albo – dlaczego by nie? – najodleglejsza.

Mimo wszystko jestem temu koledze-dziennikarzowi dozgonnie wdzięczny, ponieważ teraz mogę na podstawie jednego zdania ocenić, do komentowania jakiej dyscypliny kto się bardziej nadaje. Jeśli usłyszę o odległości najdalszej – do skoków; jeśli najbliższej – wiadomo, że do piłki.

Pozostałych sygnalistów przepraszam i zapewniam, że żaden meldunek się nie zmarnuje.

czwartek, 23 listopada 2017

Redaktor Juliusz Słowacki

Moja wychowawczyni, polonistka zresztą, słusznie podejrzewała, że poza świadectwem niewiele z liceum wyniosę. A ja sobie (chyba) i jej (to już na pewno) na złość zapamiętałem, co Juliusz Słowacki napisał w „Beniowskim”. Tym cytatem zasłaniam się zawsze, gdy niestosownie do okoliczności użyję rzeczownika na „k” lub „ch”, czasownika na „p” i wcale nie rzadko przymiotnika na „j”.

– „Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Jak raz już tak sobie pomyślę, to i mówię. W imieniu autora i swoim proszę o wybaczenie – tłumaczę się później, zwalając część winy na poetę.

Czy przeczytałem całego „Beniowskiego”? Nie pamiętam; przypuszczam, że wątpię. Tym bardziej nie znam całego Słowackiego, ale i tak – z powodu wspomnianego cytatu-alibi – ten wieszcz jest mi bliższy od pozostałych. Było mi trochę przykro, że profesor Jerzy Bralczyk, na którego wykład poszedłem z własnej i nieprzymuszonej woli, woli jednak Adama Mickiewicza. Ani Litwa ojczyzna moja, ani imię moje czterdzieści i cztery...

Usiadłem w pierwszym rzędzie nie dlatego, że nagle zapragnąłem zostać prymusem. Po prostu mogłem wyciągnąć nogi przed siebie i całkiem wygodnie robić notatki z myślą o tym, czy i jak mogą mi się przydać na tym blogu.

Na początku byłem raczej sceptyczny. Mam się teraz chwalić, bo już wiem, że wyraz „słowo” to niekoniecznie synonim słowa „wyraz”? Jakaś różnica jest, zapewnił pan profesor, ale nie podjął się wyjaśnić w kilku słowach (ewentualnie wyrazach), na czym ona polega. Uwierzyliśmy mu na słowo (na pewno nie na wyraz), że polski jest jednym z naprawdę nielicznych języków, które takie subtelności zauważają.

Mickiewicz, czytając pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, podobno narzekał, że nie było wtedy takich znaków interpunkcyjnych, które podpowiadałyby, czy w danym momencie autor z lubością głaskał się po czubie na czerepie, czy raczej ze złością sięgał po karabelę. Mistrz Adam miał pecha, bo nie miał internetu. Dziś trudniej o ciekawą treść, za to dzięki emotikonom wiemy prawie wszystko o nastroju ducha osoby, z którą korespondujemy.

Na szczęście Jerzy Bralczyk nie potraktował mnie jak Mickiewicz swoich słuchaczy. Widząc, że ktoś coś notuje podczas jego improwizacji, wieszcz potrafił przerwać, podejść do delikwenta, wydrzeć mu z rąk kartkę i wrzucić ją do kominka. W Sali Senatu UW nie ma kominka, więc pan profesor w ogóle sobie nie przerywał.

Albo różnica między mową a pismem... Pismo może przecież mówić, o czym zapewniają wiernych księża, ale mowa jeszcze niczego nie napisała. Owszem, można pisać pod jej dyktando, jednak to już nie to samo.

W końcu dowiedziałem się czegoś, co pozwoli mi inaczej – co nie znaczy, że bezkrytycznie – słuchać kolegów komentatorów. Profesor Bralczyk zwrócił bowiem uwagę na bardzo ważną różnicę między mówieniem a pisaniem. Otóż zawsze świadomie piszemy, ale już niekoniecznie mówimy. Stąd te wszyskie „Eee…”, „Yyy…”, „A więc...” i inne odgłosy wydawane na początku zdania, stąd też fredrowskie „mocium panie” w dowolnym miejscu wypowiedzi.

Z jednej strony można zaryzykować twierdzenie, że pisanie jest bardziej elitarne, bo pisać trzeba się nauczyć, a mówienie jest czynnością w pewnym sensie fizjologiczną. Z drugiej wypadałoby pamiętać, że mówić z sensem i poprawnie jest wszak dużo trudniej niż pisać. Zawsze jednak trzeba najpierw pomyśleć, aby język giętki nie wygadywał, a sprawna ręka nie wypisywała głupot.

piątek, 10 listopada 2017

Nie oszczędzajcie na enterach

Pogłoski o tym, że tylko krytykuję, szydzę, kpię, drwię, ośmieszam, dworuję, postponuję i w ogóle urządzam sobie z kolegów podśmiechujki, są chyba trochę przesadzone. Aby dać im odpór – pogłoskom, nie kolegom – dziś będę chwalił. I to nie trochę, a całkiem solidnie.

Ponieważ co dwa tygodnie znęcam się przede wszystkim nad dziennikarzami sportowymi, to pochwalę właśnie ich. A jeśli sport, to „Przegląd Sportowy”. Muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie piszę o treści, bo jak dla mnie za dużo piłki nożnej, a za mało sportu. Nie chodzi mi także o formę, chociaż tabloidową szatą graficzną uparcie nie potrafię się zachwycić. Mam na myśli polszczyznę – w ogóle poprawną, a momentami nawet zadziwiająco atrakcyjną.

Nie twierdzę, że przeczytałem cały numer – od winiety po stopkę redakcyjną. Blog to nie praca naukowa, więc bez wahania i wyrzutów sumienia zdjąłem z siebie ten obowiązek. Przejrzałem gazetę na wyrywki i muszę przyznać, że nie znalazłem żadnego słowa, zwrotu czy zdania, które poloniści najpierw wyróżniliby na czerwono, a potem – zależnie od ilości czerwonego – drastycznie obniżyliby autorowi ocenę.

Na okładce „z rzędu”, nie „pod rząd”. Liczebniki porządkowe – 1., 500. i 600. – zapisane porządnie, bo jeśli nie słownie, lecz cyframi arabskimi, to z obowiązkową kropką. Dalej też dobrze: obce nazwiska zakończone na „e” odmieniane (no, nie zawsze...), partykuła „nie” z imiesłowami podana łącznie, choć to nie dla wszystkich ludzi mediów takie oczywiste, „liczba” w towarzystwie rzeczowników policzalnych, a „ilość” przed niepoliczalnymi. Naprawdę trudno się czepiać, bo na dodatek nie znalazłem żadnych „celnych trafień”, nawet z „najbliższej odległości”, ani „podnoszenia chorągiewki (lub rąk) do góry”.

No i interpunkcja. Gdy zdanie jest podrzędnie złożone – im lepszy dziennikarz, tym częściej i pewniej korzysta z takiej konstrukcji – wszystkie jego części są właściwie oprzecinkowane, zaś wszelkie dygresje lub uzupełnienia oddzielone półpauzami.

Nie wiem, ile w tym zasługi dziennikarzy, a ile redaktorów. Gazeta to jednak praca zbiorowa, więc po co dzielić włos na czworo. Jednym i drugim doradziłbym jednak – jako dziennikarz i redaktor – bardziej odważne używanie klawisza „Enter”. Akapity, na mój gust, są bowiem trochę za długie; czytałoby się łatwiej, gdyby oko mogło się zatrzymać i nieco odpocząć w wyraźnie wskazanym i dobrze wyróżnionym miejscu.

Dajcie znać, kiedy zmienicie proporcje na korzyść innych dyscyplin sportu. Wtedy będę kupował częściej, a może nawet chwalił. ;-)

czwartek, 26 października 2017

Chory, chorszy, trup

Telewizyjny Kurier Warszawski chwalił się kiedyś, że jest nie tylko warszawski, ale nawet warszawszszy, a w porywach wręcz najwarszawściejszy. O, już mi edytor podkreślił wężykiem... To przepyszny przykład wykorzystania błędnego stopniowania przymiotnika do zbożnych (w tym przypadku reklamowych) celów.

Tak sobie rozmawiam, słucham, czytam – i staram się nie dziwić nikomu i niczemu. Nie zawsze się udaje. Piłki nożnej w programach sportowych jest najwięcej, więc i o przykład najłatwiej. „Jest bardziej ostrożniejszy” – pochwalił gracza pan komentator, wrzucając do jednego worka stopniowanie proste i opisowe. Tu trzeba nie ostrożnie, lecz śmiało zdecydować się na jeden z tych sposobów.

Jeśli potrzebne krótkie korepetycje, to służę najuprzejmiej (bardziej uprzejmie już nie potrafię). Nie tylko przymiotniki, bo – jak widać – również przysłówki możemy stopniować opisowo, to znaczy do stopnia podstawowego dodać wyrazy posiłkowe „bardziej” (stopień wyższy) i „najbardziej” (stopień najwyższy). Łatwe, żeby nie powiedzieć, że najłatwiejsze, prawda?

Stopniowanie proste też trudne nie jest, chociaż najprostszym nazwać go nie można. W stopniu wyższym wystarczy po temacie fleksyjnym dodać odpowiednią końcówkę, natomiast w stopniu najwyższym trzeba coś wstawić również przed tematem. Z „ostrożnego” powinniśmy zrobić najpierw „ostrożniejszego”, a następnie „najostrożniejszego”.

Czy „bardziej” lub „najbardziej ostrożny” byłby błędem? Nie. Nie ma w polszczyźnie jednoznacznych zasad, które określałaby, kiedy należy stopniować w sposób opisowy, a kiedy prosty. Sami musimy wybrać. Łatwiej (akurat w tym przypadku na pewno nie „bardziej łatwo”) na piśmie, bo zawsze można poprawić błąd. Jeśli w eter pójdzie ów „ostrożniejszy” lub „bardziej ostrożny”, też nikt się nie przyczepi. Niewłaściwe było natomiast skrzyżowanie stopniowania opisowego i prostego.

Podczas transmisji wyścigu kolarskiego moją uwagę zwrócił komentator, który współczuł zawodnikom zbliżającym się do premii górskiej i podjazdu jeszcze „stromszego” od poprzedniego. Oczywiście między poprzednim a tym akapitem nikt nie ustanowił nowych kryteriów stopniowania przymiotników, ale czasem wystarczy się wsłuchać, aby usłyszeć ten zgrzyt.

Dużo… Co ja piszę – najwięcej! – kłopotów w każdym języku sprawia odmiana nieregularna rzeczowników, czasowników i innych odmiennych części mowy. Polskie przymiotniki potrafią jednak sprawić miłą niespodziankę. Przynajmniej nam. Obcokrajowcy mogą nie rozumieć, dlaczego „większy” jest większy od „dużego”, a „lepszy” lepszy od „dobrego”. My osłuchiwaliśmy się z tymi niuansami od dziecka i jeśli od czasu do czasu coś czytamy (niekoniecznie moją książkę, ale przy okazji zachęcam), to w tym przypadku błędu nie powinniśmy popełnić. Chyba że ktoś chce mówić „źlej” od mówiącego najgorzej.

czwartek, 12 października 2017

Radio Jerewań

W zeszłym tygodniu prawie cała Polska odmieniała przez przypadki nazwisko Roberta Lewandowskiego. Łatwizna. Gorzej było z nazwą miasta, w którym zdobył trzy gole. W każdym słowniku jak wół stoi Erywań, ale panowie komentatorzy – oczywiście nie wszyscy – wnieśli twórczy wkład do geografii świata.

Do 1991 roku Armenia wchodziła w skład ZSRR, gdzie nazwę stolicy tej republiki po rosyjsku zapisywano jako Ереван, czyli – litera po literze – po polsku powinien być Jeriewan. Żeby było łatwiej wymawiać i odmieniać przez przypadki, jedno zmiękczenie pominięto, inne dodano i tak powstał Jerewań, o którym – nie z powodów lingwistycznych przecież – opowiadano mnóstwo mniej lub bardziej zabawnych dowcipów.

ZSRR, ku uciesze obywateli 15 republik, wreszcie się rozpadł, a za Jerewań wzięli się poloniści. Uznali, że jedynie słuszną wersją powinien być Erywań, a swe ustalenia zapisali w słownikach. Niestety nie wszyscy – nawet ci, którzy od czasu do czasu jednak powinni – zaglądają do słowników, więc w zeszłym tygodniu usłyszeliśmy o golach zdobytych przez Roberta Lewandowskiego w Erewanie lub Erewaniu. Nawet nie warto się zastanawiać, która z tych wersji miejscownika wydaje się lepsza, ponieważ już mianownik jest niepoprawny.

Głos w sprawie zwycięstwa Polski nad Armenią był uprzejmy zabrać nawet Pan Prezydent. Tak zabrał, że powiedział o meczu w Astanie, która – jak wszyscy znakomicie pamiętamy – jest stolicą Kazachstanu (w czasach radzieckich była nią Ałma-Ata lub, to bardziej współczesna wersja, Ałmaty). Gdy Pan Prezydent uświadomił sobie pomyłkę, chciał ją sprostować. I znów mu nie wyszło, bo napisał o Erewaniu.

Telewizja, którą wszyscy utrzymujemy jak nie z abonamentu, to z podatków, tę subtelną różnicę już zna. Meczu nie mogła pokazać, jednak musiała wypełnić misję i poinformować społeczeństwo o sukcesie naszych piłkarzy. No i poinformowała na tak zwanym pasku: „Polska wygrała w Erywaniu na wyjeździe”. Redaktor zapewne liczył na oklaski, a doczekał się złośliwych komentarzy internautów.

Mateusz Borek z Polsatu jak zwykle bardzo dobrze przygotował się do transmisji i już na wstępie wyjaśnił, dlaczego będzie mówił nie o Ormianach, a Armeńczykach. Jedni nie słyszeli, drudzy nie zapamiętali, inni nie zrozumieli, bo jeszcze tego samego dnia w eter poszli Armeńcy i Armenowie. Miałem wrażenie, że nadal słucham Radia Jerewań.

piątek, 29 września 2017

Między winą a winem

Każdemu należy się chwila oddechu. Moi ulubieni komentatorzy telewizyjni trochę odpoczęli ode mnie, a ja od nich, bo zrobiłem sobie 10-dniowy urlop. Byłem między innymi na Węgrzech, a konkretnie w Tokaju.

Dobrze się domyślacie, że pilota nie brałem tam do ręki z dwóch powodów. Po pierwsze kieliszek zawsze był bliżej, po drugie telewizor gadał może nawet poprawnie językowo, ale dla mnie zupełnie niezrozumiale.

Telewizor dostał więc wolne, a i laptopa też nie przemęczałem. Czasem jednak musiałem przejrzeć pocztę i wtedy sprawdzałem, co w Polsce i w polszczyźnie słychać. Dowiedziałem się na przykład – i to nie z jakiegoś portalu żyjącego z sensacji serwowanych po cenach hurtowych, lecz z poważnej gazety – o „satelicie wystrzelonej z rosyjskiego kosmodromu”. Wystarczy na kilka dni wyjechać z kraju, a tu satelita przestał był facetem i został kobietą…

Inne rzeczowniki rodzaju męskiego zakończone samogłoską „a” również sprawiają kłopoty. Znam osobę, która o idiocie zawsze mówi „ta”, nie „ten”. Raz na dwa czy trzy tygodnie czuję się sadystą – upierałbym się jednak, że „tym”, nie „tą” – bo miewam przyjemność z tego pisania.

W drodze powrotnej z Tokaju zatrzymałem się na krótko w wyludnionej po sezonie miejscowości wypoczynkowej w Bieszczadach. Przede wszystkim spacerowałem, aby nie dać zarobić firmie, która prawie na każdym płocie zaczepiała przechodniów pytaniem, czy „Potrzebujesz szybki transport?”. W chwilach wolnych od szwendania się po okolicy – i zagłuszając winem przywiezionym z Węgier poczucie winy z powodu wrodzonej złośliwości – pozostałem obojętny na ofertę transportu w bierniku i szybki w dopełniaczu.

Nazwisk, nazw i tytułów zwykle nie podaję, ale tym razem zrobię wyjątek dla firmy, która krytyki się nie boi. „Potrzebujecie typy na Ligę Mistrzów?” – na Twitterze zapytała eFortuna.pl. Głos wewnętrzny kazał mi odpisać, że czasownik „potrzebować” wchodzi z rzeczownikami w związek dopełniaczowy. Reakcja osoby prowadzącej firmowe konto była błyskawiczna i wzorowaNiby normalna, a jednak rzadka.

Urlop się skończył, pora włączyć telewizor. Przy węgrzynie jakby łatwiej...

niedziela, 3 września 2017

Polski łamany przez matematykę

Moimi bohaterami – przyznaję, że pozytywnymi inaczej – są głównie komentatorzy piłki nożnej. Od czasu do czasu jednak koło ratunkowe łaskawie rzucają im koledzy, których należałoby nazwać raczej prezenterami niż dziennikarzami. Gdy oni już wezmą się za sport, to ktoś z moich przyjaciół i znajomych zawsze podeśle mi pyszny cytat.

Dziennikarska matematyka: 
„Mamy około 50 zawodników, mecz [piłka nożna] potrwa godzinę, więc każdy na boisku spędzi około minuty"
– napisała na Facebooku rozbawiona Magda. I zgodnie z duchem czasów dodała jeszcze hasztag:

Żyje, ma się dobrze i nadal ogląda telewizję. Dopytałem, a Magda wyjaśniła, że pan prezenter opowiadał o meczu, z którego dochód zostanie przekazany na cele charytatywne. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy wypada wykorzystywać ten temat, ale uznałem, że ten blog też ma przecież charakter dobroczynny, bo żadnych pieniędzy za to pisanie nie biorę.

Działanie matematyczne, konkretnie dzielenie, zostało przeprowadzone wręcz wzorowo. Jeśli zawodników byłoby 50 – nie na oko, a dosłownie – a minut 60, to faktycznie wychodzą 72 sekundy na głowę, sprawnie zaokrąglone do około minuty. Zabrakło tylko refleksji, że w piłkę nożną trudno grać samemu. Z jednej strony może kusić fakt, że nikomu nie trzeba podawać, z drugiej jednak – nie wiem, jak pan prezenter, ale ja stanowczo tak – lepiej mieć na boisku kogoś, na kogo można zrzucić winę za zmarnowanie znakomitej okazji do zdobycia zwycięskiego gola albo przepuszczenie „szmaty”.

Język polski nie jest łatwy, a jeśli wmieszamy do niego jeszcze matematykę, to mamy kłopoty do kwadratu. Komentatorzy skoków narciarskich i innych dyscyplin, w których zdobyte punkty można dzielić na kawałki, nie radzą sobie z ułamkami. Już kiedyś słyszałem i idę o zakład, że wkrótce znów usłyszę „pół punkta”, za co odejmę koledze co najmniej pół punktu. A może i cały, jeśli będzie się mylił w warunkach recydywy.

Cyfry i liczby w ogóle nie mają w polszczyźnie łatwo. Mylimy je mówiąc na przykład, że trzynastka jest cyfrą pechową. Siódemka jest szczęśliwa także dlatego, że może robić – zależnie od okoliczności – i za cyfrę, i za liczbę. Zdolność odróżniania liczebników policzalnych i niepoliczalnych, czyli praktyczna wiedza, kiedy powiedzieć „liczba”, a kiedy „ilość”, może już niedługo decydować o zdaniu lub oblaniu matury...

Niedługo – czyli kiedy? Nie wiem, na pewno jeszcze nie w dwa tysiące siedemnastym, bo w tym roku matury już były. O przyszłym coraz więcej ludzi powie, że to dwutysięczny osiemnasty, a ja znowu przypomnę sobie stary dowcip o nauczycielce matematyki. „Zapamiętajcie, dzieci, że obie połowy zawsze są równe. Ale co ja będę czas traciła… I tak większa połowa tego nie zrozumie”.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Języczek kulinarny

Skoro o tym piszę – i to już drugi raz – to znaczy, że oglądam. Nie z obowiązku przecież, a dla przyjemności. Oglądam i od czasu do czasu nawet korzystam z przepisów Karola Okrasy. Ostatnio obejrzałem jednak odcinek, po którym straciłem apetyt. Zdrobnień tyle, że aż mnie zemdliło.

Nie było łatwo, ale wytrzymałem przed telewizorem aż do napisów. Czas urozmaicałem sobie robieniem notatek. Z trudem nadążałem zapisywać i być może dlatego nie od razu zorientowałem się, o czym właściwie był ten program. O soczewiaku czy soczewiaczku? Placku czy placuszku (na pewno nie placu)? Dopiero na końcu okazało się, że to jednak racuszek.

Siekanie wszystkiego, co nawinęło się pod nóż, zaczęło się – jak to w programie kulinarnym – już w pierwszej scenie. Na siekanie (zdrabnianie) wyrazów trzeba było poczekać. Niezbyt długo, bo jedynie do piątej minuty. Jak tylko usłyszeliśmy o słonince, to za chwilę skwierczały już skwareczki. Nieco później na patelnię wkroczył smalczyk, który – żeby nieco uogólnić – z czasem stał się tłuszczykiem. Pojawiło się również masełko, ale dopiero wtedy, gdy przyszła pora na sosy.

Tak, wiem, nie musicie mi przypominać: czepiam się. Czy nie uważacie jednak, że – zamiast skwareczek – wystarczyłyby skwarki (skwary nie brzmią zbyt apetycznie)? Po co cebulka i ziemniaczki? Znów niepotrzebne zdrobnienia, bo to zwykła cebula była, o pyrach nie wspominając… Albo miseczka i rondelek, choć oba naczynia miały całkiem słuszne rozmiary. Z suszonym pomidorkiem mam mały kłopot (kłopocik?). Przed suszeniem warzywo mogło, chociaż nie musiało, być naprawdę niewielkie. Na wszelki wypadek zajrzałem do lodówki, wyciagnąłem słoik i sprawdziłem etykietę – suszone, ale jednak pomidory.

Karol Okrasa kazał mi inaczej spojrzeć na odwieczny dylemat: co było pierwsze – jajko czy kura? Podczas oglądania tego odcinka zacząłem się zastanawiać, skąd wzięło się jajo. Oczywiście od kury, ale dlaczego nie zmieściło się w konwencji i nie zostało jajeczkiem albo chociaż jajkiem? Rażący brak konsekwencji.

Składniki już poznaliśmy, teraz przepis. Odrobinka czegoś do środeczka, potem smażyć wszystko na małym ogniu, bo farsz musi być cieplutki, a racuszki mięciutkie. Słusznie, bo jeszcze byśmy zapomnieli, że nie tylko rzeczowniki można zdrabniać.

W domu musi być kuchnia, a w niej kuchenka i półki z kminkiem, gałką muszkatołową, ząbkiem albo nawet główką czosnku, bo przyprawianie potraw gałą, zębem czy głową byłoby przesadą. Oczywiście smaku doda także pieprz, chociaż pieprzyk mógłby być bardziej pikantny. Każdy posiłek zjemy łyżką lub łyżeczką, jeśli nie da się widelcem. Na deser można upiec ciastko albo ciasto. Co kto lubi, bo to jednak nie to samo. Tym bardziej karczek i kark. Królik, jeden z bohaterów tego programu, królem zwierząt nigdy nie został. Mógłby być króliczkiem, ale czy chciałby?

Już chciałem pochwalić Karola Okrasę, że chociaż zielu angielskiemu pozwolił uniknąć losu tych wszystkich tłuszczyków, gdy na koniec prowadzący pobiegł po talerzyk, aby wreszcie podać bliny z królikiem. Wrócił z talerzem, na którym zmieściłaby się pizza.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Bardzo ciężka atletyka

Lekka atletyka – równie poprawnie można powiedzieć „lekkoatletyka”, ale ja wolę nazwę tradycyjną, zamkniętą w już niemal stuletnim skrócie PZLA – jest wyjątkowo trudną dyscypliną dla komentatorów. Trwające właśnie mistrzostwa świata podpowiadają, że niektórzy dziennikarze – mówiący i piszący – nie trafili z formą.

Wielu moich kolegów – nie tylko sportowych zresztą – powiedziałoby nawet, że lekka atletyka jest dyscypliną ciężką. Nie wiem, skąd im się to bierze, bo przymiotnik „ciężki” nie jest przecież synonimem „trudnego” tak samo, jak „lekki” ma niewiele wspólnego z „łatwym”.

O kobietach po przejściach słyszałem, o kłodach rzucanych przez nie (kobiety) nam (mężczyznom) pod nogi też coś wiem, ale o takiej konkurencji lekkoatletycznej jak „3000 metrów pań z przeszkodami” nie miałem pojęcia, chociaż po bieżniach zacząłem się włóczyć ponad 40 lat temu. Nie wiem też, co „żucie” ma wspólnego z rzutem młotem, ale portal jednej ze stacji telewizyjnych upierał się, że Anita Włodarczyk zdobyła złoty medal właśnie w „żucie młotem”.

Trudno usprawiedliwiać, można natomiast zrozumieć, że pośpiech, że presja czasu, że informację o wielkim polskim sukcesie trzeba jak najszybciej wrzucić na „pasek”. Nie wiem natomiast, jak wytłumaczyć relację z Londynu zamieszczoną przez jeden z największych polskich portali informacyjnych. Wszystkie cytaty pochodzą z tego samego tekstu, jeśli więc chcecie poznać tak zdolnego autora, to chyba bez większego trudu sobie go wygooglujecie. W tym przypadku pośpiech naprawdę nie był wskazany.

O reprezentantce Polski w trójskoku był uprzejmy napisać, „że do walki natchnęły jej medale koleżanek w rzucie młotem”. Skakała więc sobie jak natchniona i „aż pięć z niej sześciu skoków przekroczyło granicę 14 metrów”. Może przekroczyłby i szósty, ale akurat zagrali hymn, a każdy przecież wie, że „ze łzami w oczach się skacze trochę ciężej”, chociaż nie każdy wie, ile takie łzy mogą ważyć. Szloch pewnie tyle, co kot napłakał, spazmy na pewno dużo więcej, ale też chyba niewiele, bo „byłam bardzo lekka w finale, co mnie bardzo zadziwiło” – stwierdziła zawodniczka. I (jeśli wierzyć autorowi, a ja nie wierzę, aby tak powiedziała; to raczej on to tak napisał) „sama była zaskoczona, że swojej dobrej formy”.

Już wspominałem o tym na Twitterze, ale powtórzę i tutaj, ponieważ czytelnicy bloga nie mogą czuć się poszkodowani ;-) . Poza błędami językowymi niektórzy komentatorzy lekkiej atletyki popełniają również błąd merytoryczny. O kulomiotkach i kulomiotach mówią, że „rzucają”. Gdyby faktycznie rzucali kulą (przyznaję, że nie wiem, co by było w przypadku, gdyby „żucali”), to sędziom zdrętwiałyby ręce od trzymania w górze czerwonej chorągiewki. Nie musieliby nawet jej podnosić, bo w przypadku rzucania kulą w warunkach recydywy w ogóle nie opłacałoby się jej opuszczać.

Przepraszam, muszę kończyć, bo już niedługo kolejna transmisja. Na szczęście dziś bez kulomiotania, ale z innymi konkurencjami ciężkiej atletyki…

czwartek, 27 lipca 2017

Pomnik poległych przed telewizorem

Zastanawiam się, skąd w dziennikarstwie sportowym tyle terminologii militarnej. Niech sobie będzie atak zakończony strzałem, bo w piłce nożnej chodzi właśnie o to, aby zdobyć gola. Rywale – na szczęście jeszcze nikt nie nazywa ich wrogami – nie muszą jednak ułatwiać roboty napastnikom, więc broni się także obrona.

Czasownik nieprzechodni dokonany „polec” robi zawrotną karierę w prasie, radiu i telewizji, w serwisach informacyjnych i relacjach na żywo. Stosowany jest praktycznie tylko w czasie przeszłym – teraźniejszego przecież nie ma, a przyszłość w dziennikarstwie to już spekulacje – i w trzeciej osobie. Uzupełnię część braków i powiem, że prawie poległem, kiedy tego słuchałem.

Właśnie trwają mistrzostwa świata w pływaniu. Nie mam czasu oglądać transmisji z Budapesztu, ale słucham sobie radia i zaczynam się niepokoić o reprezentantów Polski. „W porannych eliminacjach poległo czterech” – doniosła jedna ze stacji. Potopili się czy co? – pomyślałem. Siedziałem przy komputerze, więc od razu wyszukałem odpowiednią stronę i okazało się, że po prostu popłynęli zbyt wolno, aby awansować do półfinałów. Trudno, ale przynajmniej żyją.

W przypadku szermierki bywa mniej śmiesznie. Na planszach zdarzają się nawet wypadki śmiertelne (w naszym kraju ostatni ponad osiem lat temu). Od autora informacji, że „polska florecistka poległa w drugiej rundzie”, chyba można wymagać większego wyczucia sytuacji i staranności językowej...

Do zimy jeszcze daleko, ale jestem pewien, że usłyszymy również o skoczku narciarskim, który „poległ w konkursie indywidualnym”. Wiem, bo ten cytat wyciągnąłem z notatek z poprzednich sezonów. Trzymam je, bo nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.

Zerkam do tych notatek i nie mogę znaleźć niczego, co mógłbym wykorzystać przeciwko komentatorom biatlonu, który oglądam dużo chętniej i częściej niż skoki. To nic, że polskich sukcesów ostatnio nie za wiele, ale emocje zawsze gwarantowane, a i język bliższy ideału. Jeszcze nie słyszałem, aby nasza biatlonistka poległa. Widocznie rywalki strzelają niecelnie. Przepraszam – celnie, bo do tarczy.

W telewizji bardzo mało mówi się o strzelectwie; jeśli już, to tylko podczas igrzysk olimpijskich. Wyobraźmy sobie zawodników, którzy stoją w szeregu, wzrok wbijają w środkowy punkt tarczy i w ogóle nie patrzą na rywali. Wcześniej czy później komentator powie, że jeden z nich poległ. Tylko z braku czasu nie doda, że – otoczony przez wrogów i opuszczony przez kolegów – reprezentant Polski bohatersko walczył do ostatniego naboju, a odsiecz nadciągnęła zbyt późno.

Dziennikarze lubią epatować mocnymi słowami, oj lubią... „Tragicznie kończy się dla nich ta połowa” – ocenił sprawozdawca piłkarski. Ten mecz akurat oglądałem, chociaż już nie pamiętam, komu kibicowałem. Pamiętam natomiast, że piłkarze jednej z drużyn stracili dwa gole. Może to i dużo, ale przecież nie stracili nikogo z rodziny, więc po co taka dramaturgia? 

piątek, 14 lipca 2017

Bohater moich słów

Dziś polska ekstraklasa piłkarska wznawia rozgrywki. To dobra okazja, aby – na przykładzie poprzedniego sezonu – komentatorom przypomnieć, jak nie należy mówić, a telewidzów przestrzec przed tym, co mogą usłyszeć.

Piłkarze mieli wakacje i zapewne „ładowali akumulatory”. Zwrot w cudzysłowie nie jest wprawdzie błędem, ale ociera się o klasykę dziennikarstwa sportowego w kategorii powiedzeń nadużywanych. Piłkarze wrócili z wakacji i zapewne „są w innym samopoczuciu”. To już konkret z poprzedniego sezonu.

Nie każdy kibic ma to szczęście, że w nowym sezonie zobaczy ulubioną drużynę w ekstraklasie. Dwie musiały spaść, po „podwinęła im się noga w ostatniej kolejce”. Gdyby dobrze grały przez cały rok, to uniknęłyby degradacji, a komentatorowi nie podwinąłby się język.

„Może gdzieś przyjdzie moment…” – rozmarzył się inny sprawozdawca. Moment zwykle przychodzi kiedyś albo wcale. W tym przypadku nie przyszedł nie dlatego, że nie chciał, lecz po prostu zabłądził.

Staram się nie czepiać byłych piłkarzy przekwalifikowanych na dziennikarzy, ale tym razem pozwolę sobie na wyjątek. Ów komentator ma bowiem zły wpływ na kolegów. Sam zna chyba tylko jeden zaimek pytający i prawie każde zdanie podrzędnie złożone zaczyna od „gdzie”. Tę manierę przejmują od niego inni i w efekcie później słyszymy, że „to będą punkty, gdzie ta drużyna powinna uwierzyć, że…”.

„Napastnik nie stał w świetle bramki”, więc było mu trochę za ciemno i nie zauważył piłki. Jego kolega z obrony „przegrał wszystkie bezpośrednie pojedynki główkowe”, za co „w tej drugiej połowie” trener posadził go na „ławce rezerwowej”. Zamiast współczuć ławce, która jest wieczną rezerwową i na której wszyscy się rozsiadają, nadal się zastanawiam, ile w jednym meczu może być drugich połów. Zgaduję, że więcej niż jedna, ale drugiej drugiej (drugiej pierwszej zresztą też) jeszcze się nie doczekałem.

Na koniec chciałbym się wytłumaczyć z tytułu. Pożyczyłem go od mojego faworyta do miana najgorszego komentatora rozpoczynającego się sezonu. Podejrzewam, że następnego również.

piątek, 30 czerwca 2017

Oksymoron na galowo

Siedziałem wczoraj na kanapie i oglądałem film. Absztyfikant nieporadnie podrywał panią, a został na lodzie – konkretnie na dworcu autobusowym – bo nie wiedział, co to oksymoron. Co z tego, że ja wiem, skoro w tym filmie nie grałem (zresztą w żadnym innym również)?

Znaczenie słowa oksymoron – kto nie zna, a ciekaw – można sobie łatwo sprawdzić. Ja tylko trochę pomogę je utrwalić, przedstawiając kilka przykładów z życia wziętych.

„Stał się jednym z wrogów numer 1”... Wydawało mi się, że numer 1 – jak matka – może być tylko jeden. Z tego błędnego mniemania wyrwał mnie pewien komentator sportowy twierdząc, że kibicom naraziło się wielu piłkarzy; tak wielu, że z samych tylko numerów 1 (nie chodzi o bramkarzy) można by stworzyć drużynę grającą nawet w Lidze Mistrzów.

„Codziennie jakość, codziennie niskie ceny”... To reklama sieci sklepów, do których zaglądam, bo nie jestem abstynentem. Raz kupię piwo, raz cydr, ale jeszcze nigdy nie widziałem, aby na półce niska cena stała obok wysokiej jakości. To, co kusi mnie ceną, odpycha jakością, a raczej jej brakiem. Mój dziadek lubił powtarzać, że „dobre musi kosztować”, więc wybieram jakość za cenę czasem nawet wyższą niż w innych sklepach, bo ten akurat mam po drodze.

„Pożyczone pieniądze to inwestycja” – przekonuje doradca finansowy. Rozum (choć nie zawsze jest najlepszym doradcą) podpowiada mi jednak, że znowu ktoś chce mnie naciągnąć. Jeśli pożyczę, to będę musiał oddać jeszcze więcej, niż pożyczyłem. Podobno najlepsze interesy robi się za cudze pieniądze, ale nie wszystkim się udaje. Niektórzy stają później przed komisją śledczą.

Najciekawsze oksymorony tworzyła władza w ustroju słusznie minionym. Urodziłem się w „demokracji socjalistycznej”, wychowałem, dorosłem, nawet studia skończyłem, ale nijak nie mogę sobie przypomnieć, na co – jako przedstawiciel ludu i uczestnik tej demokracji – miałem wpływ. O, przepraszam, jednak sobie przypomniałem: sam mogłem wybrać, czy wódkę na kartki wykupić od razu, czy poczekać na wypłatę.

Komu nie wystarczał przydział kartkowy, ten mógł skorzystać z „eksportu wewnętrznego”. Młodzież informuję, że działało to z grubsza tak: część gorzały władza ludowa eksportowała, ale nie za granicę, a do Peweksu. To był taki sklep, w którym trzeba było płacić dolarami i innymi walutami wymienialnymi, których jednak nie wolno było posiadać.

W Peweksie handlowali nawet samochodami. Nie pamiętam, czy również z prawdziwego importu, czy tylko z wewnętrznego. Nie wiem więc, czy można było kupić na przykład trabanta-limuzynę. Z jednej stronmy to śliczny oksymoron, a z drugiej każdy jeździ taką limuzyną, na jaką go stać.

„Wyśmienite dania kuchni angielskiej” – przeczytałem w przewodniku po Wielkiej Brytanii w czasach już nam współczesnych. Próbowałem przypomnieć sobie chociaż jedno – i nic. Owszem, wiele razy oblizywałem się w Londynie po znakomitej kolacji, ale gotowała Teresa (serdecznie pozdrawiam!). Jeśli więc nawet danie było angielskie, to kuchnia jakby polska.

Teraz narażę się miłośnikom oglądania mordobicia w ringu, klatce i innych okolicznościach przyrody. Przyznaję, że raz nawet byłem osobiście, ale służbowo, na tzw. gali bokserskiej. Piszę „tak zwanej”, bo galą nijak tego nazwać się nie da.

Internetowy Słownik Języka Polskiego PWN galę objaśnia tak:
1. Uroczystość z udziałem oficjalnych gości.
2. Uroczysty strój.
3. Dekoracja statku lub okrętu banderami, proporcami i flagami w czasie uroczystości.

Które znaczenie odpowiada walkce bokserskiej lub MMA? A może każde po trosze? Jacyś goście (mniej lub bardziej oficjalni) są, stroje (spodenki) niech będzie, że uroczyste, a dekoracje (tatuaże) widać z daleka...

czwartek, 15 czerwca 2017

Kanonierzy z Barcelony

Juliuszowi Słowackiemu marzyło się, aby „język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Nie przewidział jednak, że 150 lat później (proszę nie czepiać się szczegółów) publiczność nie będzie chciała czytać żadnych poematów, a zwłaszcza dygresyjnych, bo wybierze tak prozaiczną rozrywkę, jak oglądanie telewizji.

Wieszcz nie przewidział, więc nie mógł docenić, jak giętkie będą czasem języki komentatorów sportowych. W niektórych przypadkach są tak giętkie, że mówią nawet to, czego głowa nie tylko jeszcze nie pomyślała, ale w ogóle nie byłaby w stanie wymyślić (nie wymyśleć!).

Giętkość języka sprawozdawców polega przede wszystkim na budowaniu zdania w szyku absolutnie dowolnym. Podmiot raz je zaczyna, raz kończy, a czasem pada gdzieś w środku między orzeczeniem a przydawką, dopełnieniem albo okolicznikiem. I nie jest to świadoma inwersja (wg słownika terminów literackich: przestawienie naturalnego szyku wyrazów w zdaniu lub członów składniowych w zdaniu rozwiniętym albo zdań w obrębie zdania złożonego; zwiększa napięcie, oczekiwanie), to efekt bałaganu.

Teraz konkrety, bo teorii już za dużo. „Dołączył do drużyny Kanonierów z Barcelony” – powiedział jakiś komentator o jakimś piłkarzu. Chciał powiedzieć, że do Kanonierów piłkarz dołączył z Barcelony. Chyba każdy kibic wie, że Kanonierzy to Arsenal, a Arsenal to Londyn (Kijów też, ale nie w tym przypadku).

Specjaliści od rozgrywek w innych krajach też mają (wielu dodałoby, że „swoje”) problemy. „Jeśli chodzi o napastników strzelających gole w Bundeslidze spoza Niemiec…”. No i skąd mam wiedzieć, o którą Bundesligę chodzi? Może austriacką? Gdyby komentatorowi chodziło o „napastników spoza Niemiec strzelających gole w Bundeslidze”, sprawa byłaby prostsza.

Ciekawie jest także podczas meczów drużyn narodowych. „Didier Deschamps między innymi na trybunach” – dowiedzieliśmy się o nadprzyrodzonych zdolnościach selekcjonera reprezentacji Francji. Nie dowiedzieliśmy się natomiast, bo komentator był niedoinformowany, o innych miejscach pobytu Deschampsa w tym samym czasie. Z czego bym się teraz nabijał, gdyby był „na trybunach między innymi Didier Deschamps”?

„Trener wie tylko i wyłącznie, że pozostało mu przygotowywać reprezentację do mistrzostw Europy”. Słaby to szkoleniowiec, który wie tak mało. Zdarza się, że już w połowie eliminacji drużyna traci nawet teoretyczne szanse awansu do turnieju finałowego. Jeśli z tego powodu selekcjoner nie straci posady, to wie, że „pozostało mu tylko przygotowywać reprezentację” do następnych eliminacji.

W telewizji jest nie tylko piłka nożna. Jest także tenis, a podczas turniejów Wielkiego Szlema – bardzo dużo tenisa. „Miała w tej sytuacji piłkę na rakiecie Halep”. Rozumiecie coś z tego? Jeśli podejść do tego zdania dosłownie, to podmiotem domyślnym jest inna tenisistka, która miała piłkę nie na swojej rakiecie, lecz na rakiecie rywalki. Obraz telewizyjny pokazywał natomiast, że piłkę miała jednak Rumunka. Komentator, zamiast zacząć zdanie od podmiotu, przeniósł go na sam koniec i postawił kropkę. To nie jest pojedynczy przypadek – to przykład maniery, która staje się plagą psującą język.

Na koniec inny mistrz mikrofonu, dyscyplina bez znaczenia. „Raczej myślę, że im to się nie uda” – powiedział. No tak, raczej myślał…

piątek, 2 czerwca 2017

Ciumkanie dilera

Moja mama ma jedną odpowiedź na kilkuminutowe bloki reklamowe – zmienia kanał za kanałem, aż znajdzie taki, na którym nikt niczego nie zachwala i nie zachęca do kupienia czegoś, co w ogóle nie jest jej potrzebne. Ja też nie przepadam za reklamami, ale nie uciekam przed nimi. Wolę pośmiać się z ich trochę niedouczonych autorów.

„Póki co, ciumkają długopis” – zanotowałem. Z ciumkania nabijać się nie będę. Sam czasem ciumkam, więc nie mam nic przeciwko tej czynności. Mam natomiast wiele przeciwko „póki co”, bo to przecież chwast w języku polskim. Konkretnie rusycyzm.

„Wznoszą w górę trofea”, „celne trafienie w zgagi leczenie”... – autorzy tych reklam chyba się nasłuchali relacji z zawodów sportowych. Diagnoza przypadłości jest identyczna – tautologia lub, jak kto woli, masło maślane. Żadnego trofeum nie da się wznieść w bok ani tym bardziej w dół, natomiast środek niecelnie trafiający w jakiekolwiek schorzenie może być groźny dla życia lub zdrowia. Lekarza ani farmaceuty pytać nie trzeba, bo każdy polonista powie wam to samo.

Od choroby przejdźmy do tematu ostatecznego. „Składki nie wzrosną, nawet gdy będziesz coraz starszy” – to obietnica polisy na życie. Przyznam, że trochę się rozmarzyłem, ale tylko raz. Bo co by było, zadałem sobie pytanie, gdybym jednak mógł być coraz młodszy? Z miejsca odrzuciłem taką ewentualność, bo oddaliłbym się od i tak niepewnej emerytury.

„Prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie” – próbuje mnie przekonać producent. Moim zdaniem, tak subiektywnym, jak to nad kuflem możliwe, agencja reklamowa nadała słowu „prawdopodobnie” nowe znaczenie: w przypadku tego piwa jest to prawdopodobieństwo bliskie zeru.

„Zdobądź dedykowane szkło” – kusi kolejny browar. Dedykacja, posłużę się definicją ze Słownika Języka Polskiego PWN, to „krótki tekst umieszczony na początku książki, na fotografii itp., informujący o tym, komu została ona podarowana lub poświęcona”. Dedykowanie szkła, osobnego wejścia czy strony internetowej – z takimi przypadkami też się zetknąłem – wydaje mi się nadużyciem.

„Wybierz ilość gwiazdek” – zachęca znawca branży hotelowej. Gwiazdka czy gwiazda, niezależnie od wielkości, pozostaje liczebnikiem policzalnym, więc mamy do czynienia z ich liczbą, nie ilością. To bardzo ciekawe zjawisko: ci sami ludzie, którzy w języku polskim uparcie mylą liczbę z ilością, najczęściej nie mają kłopotów, kiedy po angielsku powiedzieć „how many”, a kiedy „how much”.

„Największy diler Opel w Polsce”... Nie wiem, co łyka autor tej reklamy, ale chyba powinien zmienić dawkę albo nawet dilera. Rzeczowniki, także marki samochodów, w języku polskim odmieniają się przez przypadki. Gdybyśmy mieli do czynienia z rzeczownikiem „opela” w mianowniku liczby pojedynczej, to moglibyśmy się zastanawiać, czy w dopełniaczu liczby mnogiej bardziej poprawna byłaby forma „opeli”, czy „opel”. Nazwa własna oczywiście zobowiązywałaby do pisowni wielką literą.
  
„Tyle w temacie sera” – ogłosił telewizor. Odpowiadam: tyle na dziś na temat reklam.

czwartek, 18 maja 2017

Cichy krzyk

Miałem nadzieję, że już wyczerpałem przykłady tautologii, ale najwyraźniej nie doceniłem talentu i kreatywności komentatorów sportowych. Notowałem, notowałem, aż uzbierałem dość nowości, aby wrócić do tego tematu. Wrócić z powrotem, rzecz jasna ;-).

„Głośno krzyknął”, „piłka szybuje w powietrzu”, „cieplejsza temperatura” – o, przepraszam, akurat ten cytat nie obciąża sumień dziennikarzy sportowych. Cichy krzyk mógłby być jakąś metaforą albo – nomen omen – krzyczącym tytułem książki, artykułu prasowego czy nawet całego bloga o kondycji polszczyzny, natomiast w zwykłym komentarzu – przepraszam, bo być może nie wyłapałem głębszego sensu – jest po prostu błędem. Piłka szybująca w powietrzu? A gdzie ma szybować? Pod wodą? Po ziemi? Temperatura może wysoka lub niska, znośna lub upierdliwa, ale nigdy ciepła lub zimna z wszelkimi wariacjami wynikającymi ze stopniowania tych przymiotników.

„Bardzo widoczna dominacja tej tenisistki” mogłaby posłużyć za przykład podziału na odbiorców lepszego i gorszego sortu. Gdyby tym równoważnikiem zdania posłużył się nie komentator, lecz ekspert, to pomyślałbym, że mówi do swoich; że sugeruje, jakoby mniej widoczną lub laickim okiem wręcz niedostrzegalną dominację jest w stanie zauważyć tylko prawdziwy fachowiec. Czyli on i jego nieliczni koledzy. To by było usprawiedliwieniem pleonazmu, ale czy naprawdę o to chodziło?

„Niespecjalnie im wychodzi ten atak ofensywny” – żachnął się sprawozdawca. Piłkarze nie okazali zrozumienia dla jego ciężkiej pracy i nie zadali sobie trudu, aby przyłożyć się czy to do ataku defensywnego, czy ofensywnej obrony. Kto wie, może to właśnie z takiej rozterki przy mikrofonie narodziło się powiedzenie, że najlepszą obroną jest atak?

Autora zdania „Liderki wygrywały, gdy zajmowały pozycję numer 1” mam ochotę całkowicie subiektywnie uhonorować pozycją numer 1 na liście przebojów tego odcinka. Nie mogę jednak wykluczyć, że – jego zdaniem – słowo „liderki” ma inne znaczenie, niż wydawało mi się do tej pory. A może Liderki to nazwa drużyny? Głupio by jednak wyglądały na ostatnim miejscu.

„Po przerwie zapraszamy na trzecią tercję decydującą i rozstrzygającą” – powiedział pan od hokeja na lodzie. Nie do wiary, ale wyobraźcie sobie, że jednak miał rację! Trzecia tercja okazała się bowiem nie tylko decydująca, ale także rozstrzygająca.

„Ten bramkarz wyrzuca piłkę ręką tak daleko, jak inni wykopują nogą”... Komentator bardzo słusznie podkreślił, że to właśnie „ten” bramkarz, bo przecież dobrze wiemy, iż pozostali wyrzucają piłkę innymi częściami ciała, choć nie aż tak daleko. Kopania (wykopywania) nogą nie mam odwagi się czepiać, ponieważ niektórzy łączą komentowanie piłki nożnej i boksu i widzieli już nie jednego i nie dwóch takich, którzy z piąchy potrafią przyłożyć równie mocno jak z kopa.

Tu na wszelki wypadek postawię już kropkę.

piątek, 5 maja 2017

Wkręcony w imadło

No i się doigrałem – posiałem wiatr, więc zebrałem burzę. Pioruny uderzyły głównie na Twitterze. Ponieważ limit 140 znaków nie sprzyja rzetelnej polemice, na dwa zarzuty odpowiem tutaj.

Zaczęło się od wywiadu, którego udzieliłem panu Dawidowi Szymczakowi z portalu zzapolowy.com. Dostało mi się przede wszystkim za krytykę wymowy „Kimmiś” nazwiska Joshuy Kimmicha. Z moją argumentacją nie zgodził się między innymi pan Tomasz Urban, znający język niemiecki lepiej niż ja polski, więc po dłuższym namyśle – aż mnie korci, żeby napisać „podnoszę ręce do góry” – proszę pana Tomasza o przyjęcie honorowej kapitulacji.

Pan Mateusz Święcicki – przyznaję, że nie rozumiem, co historia piłki nożnej może mieć wspólnego z tym blogiem – wezwał na pomoc Diego Armando Maradonę, którego, nie wypieram się!, w „Expressie Wieczornym” tytułowaliśmy „Karłem”. W kontekście językowym – jestem o tym przekonany – nie popełnialiśmy błędu: pisaliśmy przez „rz”, wielką literą i jeszcze w cudzysłowie.

Nie było to sformułowanie eleganckie, ale odnosiło się do sportowca, który wielokrotnie sprzeniewierzył się ideałom sportu. Podczas mistrzostw świata w 1986 roku zdobył gola ręką. Trudno, zdarza się. Maradona był jednak dumny z tego występku; twierdził wręcz, że była to ręka Boga, słusznie karząca Anglików. W 1991 Argentyńczyk po raz pierwszy oblał test antydopingowy, a trzy lata później dopuścił się recydywy. Takie są fakty. Maradona był wybitnym piłkarzem, czego nigdy nie kwestionowaliśmy, ale moralnie marnym – właśnie taka jest geneza „Karła” na łamach „EW”.

Uczestników i obserwatorów dyskusji o wywiadzie i postawionych w nim tezach było znacznie więcej, niż śmiałem przypuszczać, a większość krytyczna, czego akurat się spodziewałem. Za wszystkie opinie szczerze dziękuję i – jak już wspomniałem na Twitterze – bardzo doceniam fakt, że spieraliśmy się szukając najlepszych argumentów, a nie najgorszych epitetów.

Teraz, po ponownej lekturze wywiadu, muszę się przyznać, że nie przygotowałem się do rozmowy z panem Dawidem. Na pytanie o wpis na blogu, który miał najwięcej czytelników, pochopnie odpowiedziałem, że ten, a naprawdę rekord wejść pobił ten. Autora i czytelników przepraszam za pomyłkę.

Jeśli z tekstu liczącego ponad 12 stron wybrano, wkręcono w imadło i poddano obróbce tylko dwa wątki (chociaż drugi, moim zdaniem, nie był bezpośrednio związany z tematyką bloga), to chyba aż tak bardzo się nie mylę... Na koniec powtórzę raz jeszcze, że opinie, które tu przedstawiam, są skrajnie subiektywne, chociaż często zasłaniam się autorytetem słowników. Zgadzam się, że bywam zbyt złośliwy. Ten zarzut odbieram wręcz jak komplement, bo na co dzień złośliwy nie bywam, lecz jestem.

Nie jestem natomiast głuchy i słyszę, jak polszczyzna się zmienia. To naturalny proces, ale nie widzę powodu, aby brać udział w jego przyśpieszaniu. Nie ma obowiązku wierzyć, że moim celem naprawdę są błędy językowe, nie zaś popełniający je dziennikarze. Jeśli jednak ktoś poczuł się z tego powodu dotknięty, to przepraszam, ale dopóki wystarczy mi chęci, będę wytykał dalej.

Ciąg dalszy nastąpi tradycyjnie za dwa tygodnie.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Nieoczekiwana zmiana miejsc

Poeta z „Rejsu” skarżył się, że nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem. Jak to – nie można? Od ponad 30 lat przeprowadzam wywiady – głównie ze sportowcami, ale nie tylko – a niedawno sam musiałem odpowiedzieć na kilkadziesiąt pytań. To bardzo łatwe, bo wcześniej znałem odpowiedzi.

Nie pisałbym o tym, gdyby powodem wywiadu nie był ten blog. Wybaczcie, że skorzystam z okazji i teraz trochę się polenię. Raz, że zbliża się najdłuższy weekend nowoczesnej Europy; dwa, że pan Dawid Szymczak proponuje znacznie więcej czytania niż ja.

A teraz proszę kliknąć tutaj i zachować dystans. Nawet ja sam ze sobą nie zawsze się zgadzam. ;-)



czwartek, 13 kwietnia 2017

Miąższ z Okrasą

Nie będę opowiadał o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem, bo ani nie jestem Janem Tadeuszem Stanisławskim, ani tym bardziej profesorem, a Boże Narodzenie w połowie kwietnia ma szanse jeszcze mniejsze niż – nie przymierzając – moi ulubieni komentatorzy na piątkę z polskiego.

Komentatorom dam dziś wolne. Opowiem o moim ulubionym programie kulinarnym. Raz nawet skorzystałem z podsłuchanego przepisu (przecież nie napiszę, że podejrzanego, chociaż wszystko można było obejrzeć), a wymagająca rodzina nie tylko nie wyrzuciła przez okno garnka z zawartością, a mnie zaraz za nim – moja rodzina poprosiła o dokładkę! Fakt, nie cała...

Przepraszam, że tak się chwalę, ale ciągle słyszę i czytam zarzuty, że na tym blogu tylko ganię, łajam, wymądrzam się i pouczam i że w ogóle nic mi się nie podoba. Teraz, kiedy udało mi się napisać coś pozytywnego – a co w tym złego, że o sobie? – malkontentów też na pewno nie zabraknie.

No dobrze, trochę sobie podworowałem, więc czas posprzątać po przystawce i podać danie główne. Już wspomniałem, że to mój ulubiony program o gotowaniu. Nie układam planu dnia tak, aby nie przegapić kolejnego odcinka, ale zawsze, kiedy pilot wykryje, że właśnie „Okrasa łamie przepisy”, zatrzymuję się na kwadrans i oglądam.

Pan Karol jeździ sobie po Polsce i promuje kuchnię regionalną (a przy okazji sieć sklepów). Potrawy, o których potem opowiada przed kamerą, są więc bardzo urozmaicone. Poza solą i pieprzem wszystkie mają jeszcze tylko dwa identyczne składniki. Pierwszy to kolendra – pan Karol sieka ją w każdym odcinku i dodaje do wszystkiego, co akurat pitrasi.

Drugi to zdrobnienia. Jeśli wymsknie mu się jedno na pięć minut nagrania, to jeszcze nie razi. Kiedy jednak czosneczek goni kromeczkę, ciasto przewraca się na drugi boczek, a gulasik zaczyna przyjemnie pachnieć, ja zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest przypadkiem program dla dzieci. Dla pana Karola nawet żółtko jest zdrobnione niedostatecznie, więc wspomniał coś tam o żółteczku.

Krytykuję, bo jeśli kucharz przesoli, to najsmaczniejsza i najbardziej wykwintna potrawa staje się niejadalna. Jedno zdrobnienie za dużo i ciekawy program zamiast bawić, zaczyna irytować. Powie ktoś, że tylko mnie. Być może, ale czy szef kuchni nie stara się dogodzić nawet najbardziej marudnemu klientowi restauracji?

Pokroić, posiekać, wycisnąć czy zmiksować miąższ potrafi każdy. A zdrobnić?

czwartek, 30 marca 2017

Moment z telemarkiem

– Fajny film wczoraj widziałem – jak zwykle zagaił Jędrek.
– Momenty były? – to, jak zwykle, najbardziej interesowało Mańka.
– No masz! Najlepiej jak...

Tak przez lata Andrzej Zaorski i Marian Kociniak – czyli kultowa Para-Męt Pikczers – dyskutowali sobie w „Trójce” o kulisach srebrnego ekranu. Nie wiem, jak teraz, ale wtedy „moment” był synonimem sceny erotycznej. Z wieku, w którym ten aspekt filmu był najważniejszy w recenzji, niestety już dawno wyrosłem, a dziś słowo „moment” kojarzy mi się źle.

Zgrzytało mi w uchu i zgrzytało, aż wreszcie zajrzałem do pomocy naukowych. Zwroty, o których chcę dziś napisać, językoznawcy określają mianem kancelaryzmów (wyrażeń charakterystycznych dla stylu urzędowego). Dawniej była to tylko neutralna kategoria opisowa, ale ostatnio nabrała cech epitetu. Poloniści niech piętnują, a ja tylko trochę sobie pożartuję.

Zwrot „na ten moment” – od czasu do czasu na zmianę z „na tę chwilę” – dziennikarz prowadzący studio powtarzał jak refren. Pomyślałbym, że to może dzień świstaka, ale nie – po każdym oświadczeniu, który zespół „na ten moment” zagra w następnej rundzie, telewizor przenosił mnie na inne boisko.

Pół biedy, jeśli komentator mówi „na tę chwilę”, chociaż nie wiem, dlaczego sięga po język urzędowy, aby opisać rywalizację sportową. Gdy słyszę – wcale nie tak rzadko – „na tą chwilę”, sięgam już po epitety, przy których „Ty kancelarysto!” brzmi jak komplement.

Dziennikarze wszelkich specjalności, sportowi nie są pod tym względem ani gorsi, ani lepsi, uwielbiają spekulować. Zawsze mają jakiegoś faworyta, który powinien wygrać wybory albo mecz. „Nie sądzę, aby miała spaść na ten moment” – powiedział komentator o drużynie, która radzi sobie znacznie poniżej możliwości. Może – jak kot – spadnie nie na moment, a na cztery łapy i zostanie w ekstraklasie?

Skoczkowie skaczą, a komentatorzy opisują ich wyczyny. „Wskoczył na ten moment na ósme miejsce” – poinformował dziennikarz. Wychowany na boisku lekkoatletycznym od razu pomyślałem o trójskoku, ale coś mi nie pasowało. Wcale nie śnieg zamiast tartanu i nie narty zamiast kolców. Zabrakło mi jednego odbicia, bo po pierwszym zawodnik wylądował na tym momencie, a po drugim – na ósmym miejscu. Na pewno chciał wylądować na pierwszym, ale oblał test z celności lądowania (to jedna z konkurencji spadochroniarstwa).

Wydaje mi się, że przydałby się spójnik – na przykład „i” – bo wtedy zdanie „Wskoczył na ten moment i na ósme miejsce” straciłoby sens, natomiast sporo by zyskało na poprawności stylistycznej. Dodatkowej dramaturgii skokowi na moment dodałby spektakularny upadek. Lądowania na momencie z telemarkiem nie biorę pod uwagę.

– Fajny mecz wczoraj widziałem – jak zwykle zagaił Jędrek.
– Momenty były? – jak zwykle to najbardziej interesowało Mańka.
– No masz! Najgorzej jak...

czwartek, 16 marca 2017

Żargonauci

„Czytam! Czasem bywasz nadmiernie złośliwy! Bo praca na żywo to praca sapera. Nie da się – jak z tekstem – zrobić wszystkiego na tiptop” – napisał do mnie na Twitterze Tomasz Smokowski. Przepraszam, że z odpowiedzią trochę się ociągałem, ale już od pewnego czasu taki cykl ma mój blog: raz na dwa tygodnie tych nadmiernych złośliwości wystarczy.

Nie każdy telewidz ma możliwość oglądania meczów z komentarzem Tomka, ponieważ Tomek jest zakodowany. Oczywiście nie jest nieomylny i nie wszystko, co mówi, jest na tiptop, ale gdyby wszyscy jego koledzy radzili sobie na tym polu minowym tak jak on, pisałbym „Polisza” najwyżej raz na kwartał albo w ogóle bym przestał. To naprawdę uprzejme ze strony Tomka, że stanął w obronie nie kolegów.

Od czasu do czasu docierają do mnie sugestie, abym walił prosto z mostu i po nazwiskach, a wtedy grono mniej lub bardziej stałych czytelników nie zamykałoby się liczbą trzycyfrową. Mnie wcale nie zależy na tłumie, bo po co mi hejt w komentarzach?

To nie komentatorzy są moimi bohaterami, lecz popełniane przez nich błędy. Podzieliłbym je na kilka grup. Pierwsza to zwroty powtarzane z takim przekonaniem, z taką konsekwencją, jakby były normą. Ktoś, kto próbowałby nauczyć się języka polskiego tylko oglądając sport w telewizji, raczej nigdy nie nauczyłby się mówić poprawnie. Tomku, ile razy trzeba tłumaczyć, że nie można „trafić z najbliższej odległości”? Zwłaszcza niecelnie...
  
Druga kategoria błędów to lapsusy wynikające chyba z chęci popisania się przed telewidzami, bo innej przyczyny nie znajduję. Niedawno razem z Tomkiem śmiałem się na Twitterze ze stwierdzenia, że tenisista „przejawiał żądło kreatywności”. Komentator chciał dobrze, a wyszło jak zawsze, czyli słabo.

Irytuje mnie, czemu daję wyraz – moim zdaniem – wciąż nie dość złośliwie, bezmyślne zaśmiecanie języka polskiego anglicyzmami. Pół biedy „korner”, bo przyjął się już dawno, chociaż nadal wolę „rzut rożny”. Ale te „pasy” (zwłaszcza ortogonalne i diagonalne), „progres”, „presowanie”... Muszę jednak przyznać, że polszczyźnie komentatorskiej na szczęście jeszcze daleko do nowomowy korporacyjnej.

Wszyscy powtarzają, że piłka nożna to prosta gra, więc dlaczego by nie opisywać jej prostym językiem? Piłkarze już nie oglądają żółtych kartek, oni muszą je otrzymać. Gdyby chociaż je dostawali... Nie mają talentu, bo w telewizji talent wypada posiadać. Wynik nigdy się nie zmienia, lecz ulega zmianie. O „takowych” i innych ekscesach stylistycznych nie ma sensu pisać jeszcze raz, bo tu można podejrzeć.

Pomocnicy grają „na procencie” celnych podań (uff, bo za pierwszym razem przestraszyłem się, że pod wpływem alkoholu), skrzydłowi biegają „na sprincie”, obrońcy walczą „na ambicji”, bramkarze wychodzą do dośrodkowań „na ryzyku”, a całe drużyny grają „na entuzjazmie”. Ktoś zapoczątkował tę modę, ale po co aż tylu naśladowców?

O „stałym fragmencie gry” już pisałem, wspominam teraz i zapewne jeszcze kiedyś napiszę, bo nie mogę zrozumieć, dlaczego komentator nie chce mi powiedzieć, czy to rzut wolny, czy rożny. Może akurat wyszedłem do kuchni po kawę i nie widzę ekranu? Po co uogólniać, jeśli bez straty czasu można coś nazwać konkretnie i po imieniu?

„Uderzył zbyt niecelnie, aby zaskoczyć bramkarza” – ocenił komentator. Tomku, te słowa nie padły na żywo. Twój kolega czytał omówienie meczu z poprzedniego dnia, więc nie stąpał po polu minowym. Jeśli chciałbyś poznać nazwiska, zapraszam na piwo.

Pozdrawiam.

czwartek, 2 marca 2017

Walory dzierżawcze

Każda kolejka ligowa, każdy dzień i prawie każdy mecz może być dowodem w sprawie o znęcanie się nad językiem polskim. Znęcają się oczywiście nie tylko komentatorzy piłki nożnej, ponieważ jednak oni robią to ze szczególnym okrucieństwem, im – z okazji jubileuszu – należą się wyjątkowe podziękowania. Gdyby nie oni, zanudziłbym się przed telewizorem długo przed setnym odcinkiem.

Proszę zauważyć, że wbrew namowom niektórych czytelników nie podaję nazwisk, więc mimo wszystko śmiejemy się z błędów, nie zaś z tych, którzy je popełniają. Na tak wyjątkową okazję chciałem przygotować wyjątkowe przykłady, ale czy jest sens? Jednego dnia robię notatki, już zacieram ręce, że będzie z czego się pośmiać, a tu bach: nazajutrz cały pomysł się wali, bo kolejny komentator zadaje polszczyźnie jeszcze mocniejszy cios.

Zacznę od przykładów, które nie były wprawdzie ciosami poniżej pasa, ale padły seryjnie – w kilkuminutowym skrócie jednego meczu. „Kapitalna sytuacja staje przed drużyną X” – emocjonował się dziennikarz. Sytuacja stanęła i sama się zmarnowała, bo gol nie padł. „Gracze tej drużyny proszą, a konkretnie osoba Y” – tu padło nazwisko piłkarza. „Zawiódł mnie Z” – komentator nie okazał litości zawodnikowi. Osobę redaktora proszę o większą odpowiedzialność za słowo. Jak ten biedny piłkarz Z będzie mógł dalej żyć ze świadomością, jak wielką krzywdę wyrządził mistrzowi mikrofonu?

Przepraszam, że już nie pamiętam, czy kolejne zdanie w cudzysłowie ma tego samego autora, co trzy poprzednie, czy może innego. Mam na myśli dwóch konkretnych, a każdy z nich ma dość talentu, aby wpaść na pomysł, że to było „głównie własne padnięcie”. Sędzia nie uwzględnił opinii komentatora i zarządził rzut karny, a ja jak padłem, tak leżę. Padłem sam, lecz będę się jednak upierał, że sfaulował mnie głos z telewizora.

Mottem jednej z drużyn angielskiej ekstraklasy jest stwierdzenie, że „w tej grze chodzi o chwałę”. No nie wiem... Kiedy słucham komentatorów skarżących się, jakoby „problemem tej drużyny były strzelone gole”, chwałę zostawiam innym, a sam zaczynam się zastanawiać całkiem przyziemnie, czy piłka polega na strzelaniu goli, czy raczej niestrzelaniu. Jeszcze nie słyszałem, aby ktoś był zbyt skuteczny, ale może – co całkiem prawdopodobne – na futbolu po prostu się nie znam?

Inny komentator zaimponował mi spostrzegawczością. „Z meczu na mecz wyglądają coraz lepiej” – pochwalił całą drużynę. Czy ja wiem... Przecieram oczy, zmieniam okulary na mocniejsze i nadal widzę, że od poprzedniego meczu ani wyraźnie nie schudli, ani nie przytyli; ani nie urośli, ani się nie skurczyli; opalać się nie mają gdzie, a nic nie wskazuje, aby całą drużyną wybrali się do solarium. Fryzury też wydały mi się jakby takie same jak przed tygodniem, choć może włos dłuższy o milimetr rzeczywiście robi różnicę. Jeśli rzecz w tym, aby na boisku wyglądać dobrze, jeszcze lepiej i w końcu najlepiej, to trzeba zwolnić trenerów szkolenia początkowego, a na ich miejsce zatrudnić speców od castingów.

„Piłkarz pokazał swoje walory” – dostrzegł komentator. A ja dostrzegam podtekst i wyjątkowo przestaję się czepiać nadużywania zaimków dzierżawczych. Można przecież wyobrazić sobie – świntusząc lub nie – jak zawodnik naprawdę pokazuje publiczności swoje walory. Albo walory kolegi, w końcu to gra zespołowa. Grając fair, wypada pokazać nawet walory rywala, chyba że będzie się wstydził.

Ja całkiem bezwstydnie będę pisał dalej. Jeśli komuś potrzebne uzasadnienie, niech jeszcze raz przeczyta pierwsze zdanie. Odcinek 101. za dwa tygodnie.