piątek, 20 lipca 2018

Językiem po globusie


Kibice sportowi raczej nie mają kłopotów z geografią. Żeby kojarzyć, kto z kim gra, muszą przecież wiedzieć, w którym państwie leży jakieś miasto i na którym kontynencie szukać tego kraju. Komentatorzy też jakoś sobie radzą – schody zaczynają się dopiero wtedy, gdy nazwy geograficzne trzeba odmieniać przez przypadki.

Jeśli ten tekst czyta ktoś emocjonalnie związany z Termaliką Nieciecza, to z góry przepraszam. Nie interesuje mnie, czy dla poziomu rywalizacji w ekstraklasie to dobrze czy źle, ale spadek akurat tego klubu do I ligi był korzystny dla polszczyzny w mediach.

Przez cały sezon komentatorzy uparcie odmieniali nazwę klubu i miasta – Termaliki Niecieczy, Termaliką Niecieczą, Termalice Niecieczy... Nigdy natomiast nie potraktowali w ten sposób klubów, które grają w ekstraklasie od wielu lat. Legia, Lech, Wisła czy Górnik też są wałkowane we wszystkich przypadkach, jednak Warszawa, Poznań, Kraków i Zabrze zawsze pozostają w mianowniku.

Im dalej od Polski, tym gorzej. Jakiś piłkarz odszedł z FC Barcelony? Trudno, zdarza się, takie prawo rynku. Szkoda, że nie do GKS Katowice... Widzicie różnicę? Jeśli klub jest zagraniczny, a w nazwie ma skrót – najczęściej właśnie FC – komentatorzy uważają, że nazwę miasta, zależnie od kontekstu, należy wymówić w dopełniaczu, celowniku i wszystkich przypadkach aż do wołacza włącznie. A nie, akurat wołacza nie, bo ostatni przypadek już od dawna jest lekceważony.

Jeszcze nie słyszałem, aby podobnej obróbce deklinacyjnej nie został poddany klub NBA Indiana Pacers. Zawsze Indiany, Indianie, z Indianą… Tego losu zazwyczaj unika natomiast Washington Wizzards. Były klub Marcina Gortata raczej nie wychodzi poza mianownik, nawet jeśli angielską nazwę miasta od czasu do czasu zastępuje Waszyngton.

Jedni niepotrzebnie odmieniają przez przypadki nazwy niektórych miast, inni mają spore kłopoty z przypisaniem miastu odpowiedniego rodzaju. Męski Nowy Jork, żeńska Barcelona ani nijakie Tokio nie narażają komentatorów na dylematy. Ale taka Bazylea... Podczas zaledwie kilkuminutowej dyskusji w studiu usłyszałem „ten Basel”, a po chwili „to Basel”. Najlepiej wypadł ten gość, który konsekwentnie trzymał się polskiej wersji językowej.

Jest też komentator – nie ukrywam, że mam wiele powodów, aby go subiektywnie nie lubić i obiektywnie nie cenić – który nawet po polsku stara się mówić... po angielsku. O pewnym sportowcu powiedział bowiem, że jest „urodzony w Jablonec nad Nisou”. Ktoś, kto pracuje w telewizji, raczej powinien wiedzieć, że to miasto w Czechach ma polską nazwę. Ktoś, kto nie wie, że rzeczowniki w języku polskim (w czeskim zresztą też) odmieniają się przez przypadki, w telewizji pracować nie powinien.

2 komentarze:

  1. Panie Arturze, trafiłem na tego bloga zupełnie przez przypadek i... wszystkie teksty przeczytałem jednym tchem. Z wszystkim się zgadzam i sam wielokrotnie spotkałem się z upadkiem sztuki dziennikarskiej.
    Tym tematem interesuję się od bardzo dawna. Nie myślał Pan, żeby dojść do większego grona czytelników, publikując swoje teksty np. na stronie Joemonster?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa, ale od kiedy zobaczyłem w lustrze Don Kichota, zrozumiałem, że z tymi wiatrakami nie da się wygrać. I zapał zgasł.
      Na dodatek zbiegło się to w czasie z pisaniem książki. Niby już trzeciej, ale pierwszej samodzielnej, więc było czym się zajmować.
      Jeszcze raz dziękuję i serdecznie pozdrawiam

      Usuń