Kibice sportowi raczej nie mają kłopotów z
geografią. Żeby kojarzyć, kto z kim gra, muszą przecież wiedzieć, w którym
państwie leży jakieś miasto i na którym kontynencie szukać tego kraju.
Komentatorzy też jakoś sobie radzą – schody zaczynają się
dopiero wtedy, gdy nazwy geograficzne trzeba odmieniać przez przypadki.
Jeśli ten tekst czyta ktoś emocjonalnie
związany z Termaliką Nieciecza, to z góry przepraszam. Nie interesuje mnie, czy
dla poziomu rywalizacji w ekstraklasie to dobrze czy źle, ale spadek akurat tego klubu
do I ligi był korzystny dla polszczyzny w mediach.
Przez cały sezon komentatorzy uparcie
odmieniali nazwę klubu i miasta – Termaliki Niecieczy, Termaliką Niecieczą,
Termalice Niecieczy... Nigdy natomiast nie potraktowali w ten sposób klubów,
które grają w ekstraklasie od wielu lat. Legia, Lech, Wisła czy Górnik też są
wałkowane we wszystkich przypadkach, jednak Warszawa, Poznań, Kraków i Zabrze
zawsze pozostają w mianowniku.
Im dalej od Polski, tym gorzej. Jakiś piłkarz
odszedł z FC Barcelony? Trudno, zdarza się, takie prawo rynku. Szkoda, że nie
do GKS Katowice... Widzicie różnicę? Jeśli klub jest zagraniczny, a w nazwie ma
skrót – najczęściej właśnie FC – komentatorzy uważają, że nazwę miasta,
zależnie od kontekstu, należy wymówić w dopełniaczu, celowniku i wszystkich
przypadkach aż do wołacza włącznie. A nie, akurat wołacza nie, bo ostatni
przypadek już od dawna jest lekceważony.
Jeszcze nie słyszałem, aby podobnej obróbce deklinacyjnej
nie został poddany klub NBA Indiana Pacers. Zawsze Indiany, Indianie, z Indianą…
Tego losu zazwyczaj unika natomiast Washington Wizzards. Były klub Marcina
Gortata raczej nie wychodzi poza mianownik, nawet jeśli angielską nazwę miasta
od czasu do czasu zastępuje Waszyngton.
Jedni niepotrzebnie odmieniają przez przypadki
nazwy niektórych miast, inni mają spore kłopoty z przypisaniem miastu
odpowiedniego rodzaju. Męski Nowy Jork, żeńska Barcelona ani nijakie Tokio nie
narażają komentatorów na dylematy. Ale taka Bazylea... Podczas zaledwie
kilkuminutowej dyskusji w studiu usłyszałem „ten Basel”, a po chwili „to Basel”.
Najlepiej wypadł ten gość, który konsekwentnie trzymał się polskiej
wersji językowej.
Jest też komentator – nie ukrywam, że mam
wiele powodów, aby go subiektywnie nie lubić i obiektywnie nie cenić – który
nawet po polsku stara się mówić... po angielsku. O pewnym sportowcu powiedział
bowiem, że jest „urodzony w Jablonec nad Nisou”. Ktoś, kto pracuje w telewizji,
raczej powinien wiedzieć, że to miasto w Czechach ma polską nazwę. Ktoś, kto
nie wie, że rzeczowniki w języku polskim (w czeskim zresztą też) odmieniają się
przez przypadki, w telewizji pracować nie powinien.
Panie Arturze, trafiłem na tego bloga zupełnie przez przypadek i... wszystkie teksty przeczytałem jednym tchem. Z wszystkim się zgadzam i sam wielokrotnie spotkałem się z upadkiem sztuki dziennikarskiej.
OdpowiedzUsuńTym tematem interesuję się od bardzo dawna. Nie myślał Pan, żeby dojść do większego grona czytelników, publikując swoje teksty np. na stronie Joemonster?
Dziękuję za miłe słowa, ale od kiedy zobaczyłem w lustrze Don Kichota, zrozumiałem, że z tymi wiatrakami nie da się wygrać. I zapał zgasł.
UsuńNa dodatek zbiegło się to w czasie z pisaniem książki. Niby już trzeciej, ale pierwszej samodzielnej, więc było czym się zajmować.
Jeszcze raz dziękuję i serdecznie pozdrawiam