„Teraz głos zabierze małżonka”... Nie miała wyjścia, więc zabrała:
„Natenczas onegdaj”… Publiczność wybuchnęła śmiechem. Też się śmiałem, gdy
„Wizytę księdza” oglądałem pierwszy raz. Bohaterowie tego skeczu Kabaretu
Moralnego Niepokoju, przypomnę, używają słownictwa niby poprawnego, lecz
nieadekwatnego do okoliczności, więc jednak błędnego.
Dobra komedia może być środkiem rozweselającym
wielokrotnego użytku – oczywiście pod warunkiem, że nie przedawkujemy,
oglądając ją trzy razy dziennie przed, w trakcie lub po jedzeniu. Błędy
stylistyczne komentatorów też początkowo śmieszą, lecz powielane niemal w każdym
meczu zaczynają irytować – najpierw tylko trochę, potem coraz bardziej, aż
wreszcie zmuszają do pisania bloga.
Bardzo nie lubię, kiedy sędziowie piłkarscy sięgają do
kieszonki po kartki. Nie dlatego, że przepadam za grą brutalną albo
niesportowym zachowaniem zawodników. Nie lubię, bo większość komentatorów mówi
wtedy od razu, że gracz X „otrzymał kartkę”. Być może wydaje im się, że jeśli
powiedzą „dostał”, to nie wypadną dość fachowo, mądrze i dostojnie. Całe
szczęście, że nie namawiają sędziów do wręczania kartek (lub kartoników – w
tym specyficznym słowniku od dawna są to synonimy), poprzestając na dawaniu.
Zresztą rzadko kończy się na „otrzymaniu”. Taki komentator,
gdy się nakręci, idzie zwykle na całość i do końca meczu przypomina nam, że
piłkarz X albo Y już „posiada żółtą kartkę”, jakby nie mógł się doczekać – dziennikarz,
nie zawodnik – „otrzymania” czerwonej.
To zresztą przykład błędu nie tylko stylistycznego, ale
również słownikowego. Przecież sędziowie nie rozdają na prawo i lewo żadnych
kartek – mają tylko po jednej żółtej i czerwonej. Oni je pokazują, a piłkarze
oglądają. Tę różnicę dostrzega i stosuje w praktyce antenowej naprawdę niewielu
komentatorów.
Żeby nie było, że czepiam się tylko tych od piłki nożnej,
pośmiejmy się także z pana od tenisa. „Tenisista posiadał kontuzję” – wyjaśnił,
dlaczego jakiegoś zawodnika zabrakło w turnieju Wielkiego Szlema. Są ludzie,
którzy bardzo przywiązują się do swej własności (niektórzy nawet do cudzej). Nie
wiem, jak ten tenisista, ale ja na jego miejscu chętnie bym się tej
kontuzji pozbył, a najlepiej w ogóle nie wchodził w jej posiadanie. Kolejny
przykład dziennikarza, który miał to przekazania całkiem prostą treść, a ubrał
ją w barokową formę.
Ostatnio zauważyłem, że jeden z komentatorów stacji
pokazującej przede wszystkim mecze piłki nożnej chyba się zakochał w rodzinie
„takowych” – opowiada o „takowym strzale”, „takowej bramce”, „takowych meczach”.
Takie, żeby nie powiedzieć takowe, maniery bywają bardzo zaraźliwe. Nie
chciałbym być złym prorokiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby za jakiś czas w
słowniku komentatorów w końcu zabrakło zaimka przymiotnego „taki” z wszystkimi jego
odmianami.
Mówiąc o czymś tak przyziemnym jak piłka nożna (i sport w
ogóle), jedni uciekają w niepotrzebny patos, natomiast inni – może dla
zachowania równowagi? – popadają w styl nazbyt potoczny. Jacyś piłkarze
przegrali onegdaj mecz nie dlatego, że byli słabsi od rywali; przegrali, bo „nie
pofarciło im się”. Nam, telewidzom, też się coś nie farci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz