Naprawdę bardzo przepraszam. Wydawało mi się,
że o nadużywaniu zaimków dzierżawczych (a szczególnie „swojego” we wszystkich
rodzajach i liczbach) napisalem już wszystko, co mogłem napisać; miałem
nadzieję, że do tego tematu już nie będę miał powodu wracać. Niestety nie
doceniłem kolegów...
Być może nie dość uprzejmie albo za mało
stanowczo prosiłem, aby ktoś zechciał wygrać Wimbledon w mojej karierze. Napisałem
wtedy o piłkarzach atakujących rywali „swoją” prawą nogą. Oczywiście potrafiliby
również lewą, ale to ciągle byłaby przecież ich noga. Pośmiałem się z graczy stających
przed szansą zdobycia gola nie dlatego, że jej nie wykorzystali, lecz dlatego,
że zmarnowali „swoją” okazję. Być może trochę się zagalopowałem, dostrzegając
błąd w zdaniu „Zadebiutował w reprezentacji swojego kraju”. Historia piłki
ręcznej zna bowiem przypadek zawodnika, który w (czy nie korci was, aby jednak
dodać „swojej”?) reprezentacyjnej karierze bronił barw czterech państw, czyli jednego
swojego i trzech obcych.
Pisałem o tym dziesięć miesięcy temu. W tym
czasie klasycy podsunęli mi nowe przykłady, które – moim zdaniem –
przebijają poprzednie, więc nie wolno skazywać ich na zapomnienie. Nie mam już
pewności, czy wyświadczam komentatorom przysługę, pomijając dyscypliny sportu,
rangę zawodów, nazwy stacji telewizyjnych i personalia. Wnoszą do tematu tyle
twórczych elementów, jakby chcieli zasłużyć na pochwałę po nazwisku. Nic z
tego, mam zamiar wytrwać w postanowieniu.
„Każda ma grymas na swojej twarzy” – zauważył
komentator. Gapiłem się w telewizor i oczywiście byłem skłonny zgodzić się z kolegą
dziennikarzem. Też widziałem te grymasy, te miny, te spojrzenia. Aż mnie
korciło, żeby oderwać wzrok od ekranu, spojrzeć w lustro i rzucić okiem na
– no muszę tak napisać! – grymas swojej twarzy.
„Gdyby dobrze dołożył swoje czoło do piłki” –
nie da się ukryć, że autor miał na myśli futbolistę. W przypływie złośliwości
(jeśli to w ogóle możliwe, ponieważ sporo osób uważa, że złośliwy nie jestem
tylko wtedy, gdy śpię) już zacząłem sobie wyobrażać, jak ów zawodnik dokłada do
piłki czoło kolegi z drużyny (mieszać w to rywala nie wypadało, bo przecież byłby faul).
Nie pomogło, ponieważ i tym razem gol nie padł. Dopiero kiedy zaangażowałem
Andrzeja Szarmacha, „bramkarz wyjął piłkę z siatki”. Posłużyłem się
cudzysłowem, ponieważ niektórzy komentatorzy nie są w stanie wytrzymać 90 minut bez
tego zdania.
„Polka miała swojego pecha” – to oświadczenie
wprawiło mnie w przygnębienie. Bo to takie niesprawiedliwe... Gdyby rywalki
rywalizowały fair (ile razy słyszeliście, że ktoś „nie grał fair play”?), to
albo część pecha Polki wzięłyby na siebie, albo podzieliły się z nią swoim
szczęściem lub – jak kto woli – jego brakiem.
Przyznaję, mam fobię. Kiedy słyszę „autor
gola”, budzą się we mnie najgorsze instynkty. Dobrze, że nie żyjemy w XXII
wieku, bo być może wtedy komentatorzy będą już mogli słyszeć to, co na ich temat
mówią telewidzowie. Na szczęście moje opinie zostają między mną a telewizorem.
Oczywiście moim, bo w gościach bardzo staram się trzymać język za zębami.
„Autor sprintu” – powiedział komentator, który
od dawna ma u mnie miejsce na podium i nie zanosi się na to, aby miał je rychło
stracić. Pozwólcie więc, że na tym zakończę. Autocenzura.
Biedna ta Polka co miała swojego pecha, nie mogła mieć innego na przykład ph w ustach?
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie przyszło mi do głowy to skojarzenie :-)
Usuń