Nie będę się wypierał – w tym tygodniu podczas jednego z
czterech meczów piłkarskiej Ligi Mistrzów… Stop, dygresja. Często się
zastanawiam, dlaczego komentatorzy, a zwłaszcza jeden, zaliczany do najlepszych
w tej branży, co kilka, czasem co kilkanaście minut przypomina, że to właśnie
„piłkarska” Liga Mistrzów. Może ma nas za durniów, którzy bez jego pomocy nie
odróżnią piłki kopanej od rzucanej?
Podczas meczu rozgrywanego w tym tygodniu sprowokowałem
dyskusję na Twitterze. Podrzuciłem dwa przykłady, a potem już poszło. „Będziemy
oczy wybałuszać z orbit” – nie tylko ja zauważyłem, że jeden z najgorszych
komentatorów, jakich musimy słuchać, coraz wyżej zawiesza sobie poprzeczkę
wymagań. Doceniam i dlatego nie pójdę na łatwiznę, którą byłoby opowiedzenie
całego meczu słowami tego mistrza mikrofonu.
Konkurencja na szczęście nie śpi i też nie zmusza mnie do
nadzwyczajnego wysiłku. Nie ma weekendu, abyśmy nie usłyszeli, o „dominacji
jednego zespołu” („dominacja jednego tenisisty” też, niestety, nie jest w
polskiej telewizji zjawiskiem rzadkim). Równie często zalewają nas informacje o
bilansie „bezpośrednich meczów” pomiędzy jakimiś drużynami lub zawodnikami.
Rzadziej, bo nie w każdym meczu zdarza się komuś prowadzić
na przykład 3:0, po golu korygującym wynik na 3:1 dowiadujemy się, że „drużyna
A zniwelowała stratę” albo piłkarz X „zmniejszył rozmiary porażki”. O
zniwelowaniu strat można mówić dopiero wtedy, gdy przegrywający zdobędą gola
dającego remis. Mówienie o zmniejszaniu rozmiarów porażki (przepraszam za
powtórzenie, ale w polszczyźnie telewizyjnej jest to już związek
frazeologiczny) ma sens dopiero wtedy, gdy osiągnięcie choćby remisu jest
praktycznie niemożliwe. Często zdarza się jednak, że komentator używa tego
zwrotu, gdy drużyna przegrywa na przykład 1:3 w 60. minucie. Moim zdaniem to
pochopne twierdzenie, ponieważ porażka nie jest wtedy jeszcze przesądzona.
Bawią mnie i irytują – czasem na zmianę, a niekiedy
jednocześnie – tautologie popełniane przez komentatorów, zresztą nie tylko
piłkarskich. Jako kibic wcale bym się nie cieszył, gdyby mój ulubiony zespół
lub zawodnik „odwrócił sytuację o 360 stopni”. Podejrzewając, że mogę się
przecież mylić, przeprowadziłem prosty eksperyment. Stanąłem twarzą do
telewizora i odwróciłem się o 360 stopni. Najpierw w prawo, potem dla pewności
w lewo, lecz za każdym razem efekt był identyczny – przed oczami nadal miałem
telewizor, a w uszach głos tego samego komentatora.
„Wzrokowo widać, który piłkarz biega najwięcej” – poprzedni
mecz oglądałem w wersji z audiodeskrypcją (komentarz dla osób niewidomych),
więc dopiero po chwili zapaliła mi się czerwona lampka. A gdy już mnie
oświeciła, wyobraziłem sobie, jak komentator widzi, kto biegał najwięcej,
zmysłem innym niż wzrok.
Podobne błędy zdarzają się nie tylko dziennikarzom
sportowym. „Wygrali tanim kosztem” – powiedział prezenter wiadomości w radiu. „Cena
sto razy droższa” – ubolewał specjalista od ekonomii. „Jak się nazywa tytuł
filmu?” – nadal nie znam odpowiedzi na pytanie zadane w konkursie w stacji wcale
nie depresyjnie komercyjnej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz