Niektóre mecze bywają tak nudne, że od pewnego
czasu do ich komentowania zatrudnianych jest aż dwóch komentatorów. Jeden
pilnuje drugiego, aby nie przysnął, obaj zaś robią wszystko, żeby nie zasnęła
publiczność przed telewizorem.
Pomysł na wspólne występy przed mikrofonem
duetu dziennikarz – trener / były zawodnik (niepotrzebne skreślić) wcale nie
jest zły. Pierwszy ma mówić ładnie, a drugi fachowo. Kiedy jednak słucham
niektórych transmisji, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że panowie (rzadziej
panie) najchętniej zamieniliby się rolami – dziennikarz chce być mądrzejszy od
gościa, a ekspert sili się na oryginalność językową, często przekraczając
granice dziwactwa.
Najmniej groźne dla języka, choć zgrzyta
najgłośniej, jest bezmyślne wprowadzanie na antenę słów zaszłyszanych kiedyś w
zagranicznej szatni. Piłkarze już nie podają piłki, bo to banalne – oni grają
„pasy” (najlepsze są, rzecz jasna, „diagonalne”). Czołowe drużyny „presują” już
na połowie rywali, a co bardziej ambitni zawodnicy „sprintują” do każdego
podania. Zespół, który zrobi największy „progres”, może nawet „liderować” w
lidze.
Zastrzegam sobie prawo do powołania słowa
„liderować” na świadka nieco później. Najpierw wyjaśnię, dlaczego wymienione
przykłady – poza ostatnim – złoszczą mnie mniej. Otóż chyba tylko
współkomentator namiętnie posługujacego się nimi eksperta nie słyszy ich śmieszności,
a jeżeli słyszy, to nie potrafi zniechęcić kolegi do recydywy. W każdym razie
„presowanie” i „sprintowanie” nie znajduje – na szczęście! – naśladowców.
Podobnie jak ulubiony „anonser” pewnego speca od boksu.
Co innego „liderować” lub „prezydent”. W
przypadku pierwszego wyrazu zdania są podzielone i – przyznaję z żalem –
słowniki dopuszczają ten czasownik. Ja przychylam się jednak do opinii, że to
jeszcze jeden zbędny anglicyzm zaśmiecający język polski. Ktoś, kto powie, że
Legia prowadzi w ekstraklasie, wcale nie jest głupszy od tego, kto upiera się
przy wersji, że lideruje.
Nie ma natomiast wątpliwości, iż rzeczownik
„prezydent”, jako tłumaczenie z angielskiego „president”, jest używany bez zastanowienia.
W sporcie nie mamy przecież do czynienia z prezydentami państw, lecz z
prezesami klubów. Jeśli więc komentatorzy (jeszcze nie wszyscy) mówią o szefie
Realu Madryt, to najczęściej tytułują go prezydentem. Szef Legii Warszawa stoi
przy nim na straconej pozycji, bo wyżej prezesa nie podskoczy. W każdym języku
są słowa, które w innych mają nie jeden, a kilka odpowiedników. Należy sięgać
po nie z głową i zależnie od kontekstu.
Przyznam, że martwi mnie, kiedy komentatorzy
mówią „Sewija”, a nie Sewilla. Martwi, bo nie są konsekwentni. Jeżeli już muszą
popisywać się znajomością języków obcych, to dlaczego robią to tak strasznie wybiórczo?
Dlaczego nie mówią „Juteborj” (czy jakoś tak, bo chyba tylko Skandynawowie
potrafią poprawnie nazwać Goeteborg). Dlaczego Juventus Turyn, a nie Juventus
„Torino”? To samo ze skrótami. Koniecznie musi być Pe-Es-Że i Pe-Es-We, bo
Pe-Es-Gie i Pe-Es-Fał brzmi zbyt prostacko. Oczekiwałbym zatem, iż z Chelsea (jasne
że „London”) zmierzy się Ef-Si Liverpool, a nie jakiś banalny Ef-Ce.
Panowie, śmiało, jest jeszcze rosyjski. Mówicie
„Lokomotiw” (kto wie, może nawet z „v” na końcu, czego jednak nie słychać), a
powinniście „Łokomotiw”. Nie dopuszczam myśli, że tego języka nie uczycie się,
bo za trudny. Zakładam, że objęliście sankcjami wszystko, co rosyjskie. Jeśli
tak, to za tydzień oczekuję pomocy w walce z rusycyzmami.