piątek, 9 września 2016

Gem, set, blog

Nie wiem, czy gdybym codziennie śledził transmisje z US Open od pierwszej do ostatniej piłki, zebrałbym dwa razy więcej materiału dowodowego. Raczej nie, bo jeśli komentatorzy mieli popełnić jakiś błąd w nocy lub nad ranem, zapewne nie uniknęli go także w porze największej oglądalności.

Odnoszę niepokojące wrażenie, że o tych błędach już kiedyś chyba pisałem. Trudno, ale od czasu do czasu – niech będzie, że od Wielkiego Szlema – warto je przypomnieć. Może tym razem ktoś przeczyta i zapamięta?
Komentatorowi płacą za to, żeby mówił, jednak mówienie dla samego zagłuszania ciszy lub – co gorsza – odgłosu odbijanej piłki po prostu irytuje. Jeśli się nie mylę, to jeszcze nie płacą od każdego słowa... „Ta tenisistka zajmuje w kobiecym rankingu któreś-tam miejsce” – ogłosił komentator. A w jakim, jeśli nie kobiecym, rankingu mogłaby zajmować jakiekolwiek miejsce? – pytam.
Bardzo uspokajające wydaje mi się spostrzeżenie, że „im więcej grają, tym bardziej są zmęczeni”. Odetchnąłem z ulgą, bo już zaczynałem podejrzewać, że tylko ja się męczę. Inny pan, chyba po klasie mat-fiz, przeanalizował bilans sezonu pewnego tenisisty i odkrył, że „wygrywa, więc ma coraz więcej zwycięstw”. „Złotego mikrofonu” bym nie dał, ale może kwalifikuje się to do Nobla z matematyki?
Przed mikrofonem, niekoniecznie złotym, przydaje się przede wszystkim solidna polszczyzna, ale i szczypta logiki również nie zaszkodzi. „Amerykanka prowadzi 4:0 z przewagą dwóch przełamań”... A czy w tenisie można prowadzić 4:0 z przewagą jednego lub trzech przelamań?
Na pojedynki i turnieje wygrywane w „swojej karierze” już prawie zobojętniałem. Dawno straciłem nadzieję, że Roger Federer wygra kiedyś Wimbledon w mojej karierze. On kontuzjowany, a i z moim barkiem ostatnio nie najlepiej. Gdyby był zdrowy, to co tydzień rozgrywałby „swój mecz”. Czyli, zdaniem komentatorów, do meczu na korcie wystarcza już tylko jeden tenisista? A może to Wielki Szlem na ściance?
Tenisiści grają oczywiście po to, aby „awansować dalej”. Chyba że to finał, wtedy dalej już naprawdę się nie da. Niektórzy nie awansowali ani dalej, ani bliżej, bo popełnili za dużo „niepotrzebnych błędów”, być może nawet „całe mnóstwo”. Jeśli byłoby najwyżej pół mnóstwa błędów chociaż troszeczkę potrzebnych, to może dałoby się jakoś usprawiedliwić porażkę, zresztą już którąś-tam w „bezpośrednich pojedynkach” z tym rywalem. Nie mogę się doczekać pojedynku pośredniego, ale nie tracę nadziei.
Ile było dni turniejowych „pod rząd” bez „dnia dzisiejszego”, „sędziny” albo „w-każdym-bądź-razów”? Śmiem się upierać, że ani jednego. Zauważyłem też zbliżenie stanowisk pomiędzy komentatorami tenisa a komentatorami piłki nożnej. Ci pierwsi przyjęli od tych drugich „krótszą odległość od celu”. Teraz pozostaje czekać na smecze z „najbliższej odległości”.
„Idealny remis” zawsze sprawia, że czuję się bezradny. Ręce bezwładnie i bezładnie opadają na klawiaturę, więc czas stawiać kropkę.

PS. Tytuł mikrofonowego mistrza US Open przyznaję komentatorowi, który pięknie opowiadał, jak na korcie sprawował się Borna Korić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz