Nie wiem, czy gdybym codziennie śledził
transmisje z US Open od pierwszej do ostatniej piłki, zebrałbym dwa razy więcej
materiału dowodowego. Raczej nie, bo jeśli komentatorzy mieli popełnić jakiś
błąd w nocy lub nad ranem, zapewne nie uniknęli go także w porze największej
oglądalności.
Odnoszę niepokojące wrażenie, że o tych
błędach już kiedyś chyba pisałem. Trudno, ale od czasu do czasu – niech będzie,
że od Wielkiego Szlema – warto je przypomnieć. Może tym razem ktoś przeczyta i
zapamięta?
Komentatorowi płacą za to, żeby mówił, jednak
mówienie dla samego zagłuszania ciszy lub – co gorsza – odgłosu odbijanej piłki
po prostu irytuje. Jeśli się nie mylę, to jeszcze nie płacą od każdego słowa...
„Ta tenisistka zajmuje w kobiecym rankingu któreś-tam miejsce” – ogłosił
komentator. A w jakim, jeśli nie kobiecym, rankingu mogłaby zajmować
jakiekolwiek miejsce? – pytam.
Bardzo uspokajające wydaje mi się
spostrzeżenie, że „im więcej grają, tym bardziej są zmęczeni”. Odetchnąłem z
ulgą, bo już zaczynałem podejrzewać, że tylko ja się męczę. Inny pan, chyba po klasie
mat-fiz, przeanalizował bilans sezonu pewnego tenisisty i odkrył, że „wygrywa, więc
ma coraz więcej zwycięstw”. „Złotego mikrofonu” bym nie dał, ale może
kwalifikuje się to do Nobla z matematyki?
Przed mikrofonem, niekoniecznie złotym,
przydaje się przede wszystkim solidna polszczyzna, ale i szczypta logiki również
nie zaszkodzi. „Amerykanka prowadzi 4:0 z przewagą dwóch przełamań”... A czy w
tenisie można prowadzić 4:0 z przewagą jednego lub trzech przelamań?
Na pojedynki i turnieje wygrywane w „swojej
karierze” już prawie zobojętniałem. Dawno straciłem nadzieję, że Roger Federer
wygra kiedyś Wimbledon w mojej karierze. On kontuzjowany, a i z moim barkiem
ostatnio nie najlepiej. Gdyby był zdrowy, to co tydzień rozgrywałby „swój mecz”.
Czyli, zdaniem komentatorów, do meczu na korcie wystarcza już tylko jeden
tenisista? A może to Wielki Szlem na ściance?
Tenisiści grają oczywiście po to, aby
„awansować dalej”. Chyba że to finał, wtedy dalej już naprawdę się nie da. Niektórzy
nie awansowali ani dalej, ani bliżej, bo popełnili za dużo „niepotrzebnych
błędów”, być może nawet „całe mnóstwo”. Jeśli byłoby najwyżej pół mnóstwa
błędów chociaż troszeczkę potrzebnych, to może dałoby się jakoś usprawiedliwić
porażkę, zresztą już którąś-tam w „bezpośrednich pojedynkach” z tym rywalem.
Nie mogę się doczekać pojedynku pośredniego, ale nie tracę nadziei.
Ile było dni turniejowych „pod rząd” bez „dnia
dzisiejszego”, „sędziny” albo „w-każdym-bądź-razów”? Śmiem się upierać, że ani
jednego. Zauważyłem też zbliżenie stanowisk pomiędzy komentatorami tenisa a
komentatorami piłki nożnej. Ci pierwsi przyjęli od tych drugich „krótszą
odległość od celu”. Teraz pozostaje czekać na smecze z „najbliższej odległości”.
„Idealny remis” zawsze sprawia, że czuję się
bezradny. Ręce bezwładnie i bezładnie opadają na klawiaturę, więc czas stawiać
kropkę.
PS. Tytuł mikrofonowego mistrza US Open
przyznaję komentatorowi, który pięknie opowiadał, jak na korcie sprawował się Borna
Korić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz