czwartek, 30 kwietnia 2015

Ci solą, tamci pieprzą

Na Facebooku „furorę” zwrobił zwrot „Pan Bronisław”. Żeby nie było wątpliwości: chodzi o Prezydenta RP. Pierwszy cudzysłów wydaje mi się uzasadniony, bo chyba - w tym miejscu znowu pomyślałem o cudzysłowie; skąd normalny wyborca może wiedzieć, co naprawdę myśli kandydatka w wyborach prezydenckich? - nie o taki rozgłos chodziło Magdalenie Ogórek.

Facebook pośmiał się z „Pani Magdy”, a przy okazji z jej szans, ja natomiast byłem skłonny wziąć chociaż część winy na siebie. Wszak tydzień temu wykrakałem – jeśli w sytuacjach jak najbardziej oficjalnych dziennikarze zwracają się do sportowców po imieniu, to co ich powstrzyma przed spoufalaniem się z politykami? Brak należnego szacunku to również błąd językowy; to błąd stylistyczny.
Nie powiem, żebym z tego powodu miał zamiar zamknąć się w sobie, ale z ulgą przyjąłem uwagę, że dziennikarze także o sobie mówią w taki sposób, jakby sami się nie szanowali i nie oczekiwali szacunku od publiczności. Jakub Władysław Wojewódzki wydaje mi się przykładem wręcz idealnym. Facet ma prawie 52 lata, a nie chce, żeby zwracać się do niego „Jakubie”. „Jakubie Władysławie” byłoby oczywiście przesadą, ale „Kubusiu”... Dlaczego nie?
Wiele razy słyszałem, kiedy reporterzy, głównie radiowi, kończyli relację słowami: „mówił Jurek” (Tomek, Bartek albo Radek), „głos do studia oddaje Danka” (lub Iza), a „audycję prowadziła Gabi” (może Ola). Nie wiem, może to są jednak programy dla dzieci...
Język lubi zdrobnienia – gdyby ich nie lubił albo gdyby nie były potrzebne, to by ich nam nie proponował. Są one jednak często nadużywane, a już szczególnie w programach kulinarnych. Jeden smaży rybkę, do której poda oczywiście kartofelki, drugi przekonuje, że nawet wieprzowinka z tłuszczykiem nam nie zaszkodzi, jeśli przygotowana według jego przepisu, a jeszcze inny radzi, jak najlepiej pokroić mięsko, a jak cebulkę.
Tak, odróżniam sałatkę od sałaty, a tym bardziej kanapkę od kanapy, jednak brak umiaru w stosowaniu zdrobnień to nic innego jak przesolenie dania głównego. O tym, że politycy – w mowie, nie w kuchni – przesadzają z pieprzeniem, nikogo chyba nie trzeba przekonywać. Poza politykami, oczywiście...

czwartek, 23 kwietnia 2015

Herr motyl

Trudno być fanem języka niemieckiego, skoro motyl to Schmetterling. Co innego papillon, butterfly albo farfalla – przepraszam, że pomijam rodzajniki. Jestem akurat w Stuttgarcie, więc korzystam z okazji – siedzę przed telewizorem i porównuję. Już po dwóch meczach zostałem sympatykiem niemieckiego stylu komentowania zawodów sportowych.

W Polsce – chyba żadna stacja z TVP, Eurosportem i Canalem+ na czele – nie jest wolna od grzechu poufałości. Wszystko jedno, czy oglądamy biegi lub skoki narciarskie, turniej tenisowy albo rozmowy z piłkarzami po każdym meczu ligowym – zawsze słyszymy, że Justyna to, Kamil tamto, a Agnieszka siamto. Rozumiem, że dziennikarze blisko związani z konkretnymi dyscyplinami są po imieniu z Kowalczyk, Stochem, Radwańską i wszystkimi wielkimi polskiego sportu. Ale czy słuchacze i czytelnicy muszą o tym wiedzieć? W „Tenisklubie” przyjęliśmy zasadę, że – niezależnie od stopnia znajomości – z juniorami rozmawiamy na „ty”, natomiast ze sportowcami pełnoletnimi już na „pan” i „pani”.
To też jest efekt zalewającej nas fali anglicyzmów. W świecie anglosaskim wszyscy do wszystkich zwracają się per „you”. Źle jednak, że w Polsce temu słowu nadano tylko jedno znaczenie – „ty”. A są przecież jeszcze „wy”, „pan”, „pani”, „państwo”...
W Wielkiej Brytanii nigdy nie słyszałem, aby komentator BBC pozwalał sobie mówić o Murrayu po prostu Andy – nie, zawsze pada imię i nazwisko, samo nazwisko albo narodowość tenisisty. Tak samo jest w Niemczech. Gdy we wtorek Bayern rozbijał Porto, goli nie strzelali jacyś Thiago, Jerome, Robert, Thomas, Jackson i Xabi, lecz Alcantara, Boateng, Lewandowski, Mueller, Martinez i Alonso.
Jeszcze bardziej zgrzyta, kiedy po meczu reporter lub reporterka rozmawia z piłkarzem, konsekwentnie zwracając się do niego na „ty”, ten zaś odpowiada w grzecznej formule „pan”, „pani”. Czyż nie jest to dobry przykład dysonansu?
Wszelkiego rodzaju teleturnieje, konkursy radiowe i rozmowy na antenie z widzami i słuchaczami to już szczyt nie tylko braku kultury, ale wręcz zwykłego chamstwa. Kilka tygodni temu słyszałem, jak starsza pani zatelefonowała do radia w imieniu wnuka, który chciał coś wygrać. Prowadzący audycję dopytał o imię kobiety (niech jej będzie Barbara), a potem z uporem godnym dużo lepszej sprawy jechał tą Basią chyba przez minutę, mimo że rozmówczyni nie zgodziła się na tę konwencję, za każdym razem zwracając się do prezentera „proszę pana”.
Jeżeli godzimy się (ja raczej niechętnie) na „tykanie” sportowców, telewidzów i słuchaczy, to przygotujmy się na to, że narciarz, piłkarz czy tenisista zwróci się kiedyś do dziennikarza z pytaniem: – Marku, Przemku, Darku, Jacku... Dlaczego wasi koledzy nie rozmawiają w tej konwencji z politykami? Chętnie byśmy usłyszeli, co mają do powiedzenia Bronek, Ewa i Jarek...

czwartek, 16 kwietnia 2015

Alternatywy 1

A tak sobie ostrzyłem apetyt... Tak bardzo chciałem się pośmiać z tego słowa... Już szykowałem puentę, że skoro mecz i rewanż komentatorzy, eksperci i sami piłkarze nazywają „dwumeczem”, to wypicie dwóch setek – dla równowagi zawsze warto łyknąć także na drugą nóżkę – powinno być dwusetką. Przezornie zajrzałem jednak do słownika i okazało się, że „dwumecz” już tam jest!

Trudno, trzeba z tym żyć i pisać dalej. Tematów na (nie)szczęście nie brakuje. Jeden zgrzyta mi w uchu praktycznie bez przerwy. O „tenisie ziemnym” – nawet w środowisku tenisowym, w którym obracam się na co dzień – slyszę tak często, że – przyznaję – zaczynam już obojętnieć. Jaki ziemny? Skąd oni wszyscy to wzięli?
Nie ma takiej dyscypliny sportu w wykazie ministerstwa, nie ma takiego związku w Polsce i nie ma takiej federacji na świecie. Jest Polski Związek Tenisowy (i Polski Związek Tenisa Stołowego), jest International Tennis Federation (i International Table Tennis Federation). W magazynie „Tenisklub” znajdziecie wprawdzie „Tenis (przy)ziemny”, ale felietonista ma trochę inne prawa. Pół biedy, kiedy tenisiści grają akurat na mączce, a komentator chlapnie coś o „tenisie ziemnym”. Jak to brzmi podczas Australian Open, Wimbledonu i US Open (że wymienię tylko turnieje Wielkiego Szlema)?
Tak samo jak „Stany Zjednoczone Ameryki Północnej”. USA – jak by nie liczyć – to trzy litery odpowiadające trzem wyrazom. N, symbolizującego ową północ, próżno szukać. Dziwić się też chyba nie warto, skoro o SZAP wspomina jeden z portali najchętniej odwiedzanych przez uczniów raczej niezawyżających średniej klasowej, o ogólnopolskiej nie wspominając.
Tak samo jak „tenis ziemny” irytuje mnie „olimpiada”. Nie mam nic przeciwko samemu słowu, lecz nadawaniu mu niewłaściwego znaczenia. Nie jest to bowiem – wbrew potocznej opinii – synonim igrzysk olimpijskich. Zgodnie z definicją olimpiada oznacza czteroletni okres pomiędzy igrzyskami. Wiatraków jest jednak tak dużo, a Don Kichotów tak niewielu, że ta tendencja wydaje się nieodwracalna.
Słowo „handicap” występuje w polszczyźnie przede wszystkim w kontekście sportowym i jest stosowane najczęściej jako synonim sytuacji uprzywilejowanej. Mieć handicap – to w rozumieniu naprawdę wielu mówiących i piszących przewaga na starcie. Całkiem niesłusznie, ponieważ w języku angielskim, z którego ten wyraz się wywodzi, „handicapped people” to ludzie upośledzeni, ułomni. Czy niepełnosprawność może dać im jakąkolwiek przewagę w rywalizacji ze zdrowymi rywalami?
Na tę samą półkę można włożyć „alternatywę”. „Alternatywy 4” mógł mieć tylko Stanisław Bareja. Większość Polaków, w tym także wielu dziennikarzy (nie tylko sportowych), zadowala się dwiema (nie dwoma, bo to rodzaj żeński). A alternatywa – zgodnie z podręcznikowym rozumieniem tego słowa – zawsze jest tylko jedna. Możliwości, jakie daje, może być oczywiście wiele, ale sama alternatywa to nic innego jak możliwość wyboru między róźnymi opcjami.
Mówić po polsku poprawnie czy niepoprawnie – to właśnie jest alternatywa, ale nie dwie alternatywy.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Seks z przyimkiem

Ze studiów, przyznaję, wyniosłem niewiele – dyplom, indeks na pamiątkę i odrobinę wiedzy z przedmiotów, które, moim zdaniem, w przyszłości miały mi się przydać w pracy. Na Wydziale Dziennikarstwa (nawet!) i Nauk Politycznych (zwłaszcza!) Uniwersytetu Warszawskiego było ich niestety niewiele.

Jednym z tych przedmiotów był „Styl i kultura języka polskiego”, wykładany przez dziś profesora, a wtedy doktora Andrzeja Markowskiego. Tak to pan profesor ładnie nam wtedy wytłumaczył, że do tej pory pamiętam i na okrągło spierając się o „o” – używać, nie używać? – zasłaniam się jego autorytetem.
Niektórzy moi koledzy konsekwentnie pomijają ten niepozorny przyimek. „Starszy pięć lat od rywala” – mówią i piszą. Kiedy mogę, dopisuję im, że „starszy o pięć lat”. Dla ucha może to i wszystko jedno, ale czy dla języka również? Polszczyzna dopuszcza sporo wyjątków, lecz mimo wszystko jest językiem bardzo uporządkowanym. W stopniowaniu przymiotników i przysłówków odprzymiotnikowych ład również jest mile widziany.
Sięgnijmy po przykład bliski każdemu, kto dostrzega ograniczenia własnego portfela. Raczej bardzo niechętnie kupujemy coś drożej choćby tylko o złotówkę. Jeśli nas taka przykrość spotka, to nie powiemy przecież, że kupiliśmy „złotówkę drożej”, bo wyjdzie na to, że kupiliśmy monetę do kolekcji numizmatycznej zamiast po prostu zapłacić.
Sportowcy różnie przegrywają, a komentatorzy różnie to opisują. Przyjęło się mówić, że minimalna porażka, taka, której niemal nie widać gołym okiem, to porażka „o włos”. W tym przypadku o przyimku stanowczo radziłbym nie zapominać. „Przegrać o włos” albo „przegrać włos” – zawodnikom niemuszącym odwiedzać fryzjera na pewno nie byłoby wszystko jedno.
Posłużmy się także przykładem piłkarzy. Zawodnik A strzelił trzy-, a zawodnik B – sześciokrotnie. Jeśli teraz ktoś powie, że A strzelił trzy razy więcej, to – pomijając przyimek „o” – popełni błąd nie tylko językowy, ale również rachunkowy. Polonista i matematyk zgodnie, co nie zawsze im się zdarza, powiedzieliby, że piłkarz B strzelił o trzy razy więcej lub dwa (bez „o”!) razy więcej.
Co tu gadać o piłce i strzałach na bramkę, skoro nawet celne nie wszystkich interesują. Porozmawiajmy więc o seksie. Z ostatniego raportu TNS OBOP wynika, że 71 procent Polaków w wieku 15-49 lat kocha się co najmniej raz w tygodniu. Załóżmy, że przed następnymi badaniami cały naród zechce poprawić tę statystykę. Żeby wypaść w niej znacznie lepiej, należy – jak myślicie? – robić to „dwa razy” czy „o dwa razy” częściej?

czwartek, 2 kwietnia 2015

Matematyka w szklance piwa

Staszek uważa, że szczęściem trzeba się dzielić i dlatego tak bardzo lubi nas zapraszać do domu na wsi. Właśnie do Staszka wybraliśmy się dwa tygodnie temu, o czym wspomniałem pod koniec wpisu „Cisza też mówi” i pochwaliłem się, że „wyjeżdżam tam, gdzie nie ma internetu i telewizji”.

Staszek wrócił do Warszawy, włączył komputer, sprawdził pocztę i zajrzał na mój blog. Ze złożeniem reklamacji czekał ponad tydzień – aż do jednego z cyklicznych spotkań działów zagranicznego i sportowego „Expressu Wieczornego”. Gazety nie ma już od prawie 17 lat, ale my jesteśmy i nadal się spotykamy. Każda okazja jest dobra – „jajeczko”, „śledzik”, a nawet brak okazji.
– Dlaczego nie napisałeś, gdzie konkretnie byłeś? – zapytał Staszek. Żeby już nigdy nie stawiał mi takich zarzutów, zamykam temat wyjazdu. Byliśmy w Zalesiu, gmina Sidra, powiat sokólski, województwo białostockie. Niech wszyscy wiedzą, gdzie można miło spędzić kilka dni bez telewizji (telewizor jest, ale nie włączyliśmy go ani razu) i internetu (to też się kiedyś skończy, bo chcą ciagnąć do wsi światłowody).
O „jajeczku” wspomniałem nieprzypadkowo, ponieważ inny z moich kolegów prosił mnie kiedyś, abym się zajął „punktem procentowym”. Wstęp, być może nazbyt obszerny, ma z tym tematem wiele wspólnego, bowiem podczas tych spotkań nie siedzimy przecież nad szklanką herbaty. Wspomnieniom dawnych, dobrych czasów i narzekaniom na tych, którzy doprowadzili do zamknięcia „EW”, bardzo sprzyjają napoje zawierające procenty.
Spotykamy się przy piwie, więc posłużę się tym przykładem, aby pokazać, w czym tkwi błąd polegający na stawianiu znaku równości między punktem procentowym a procentem jako takim. Umówmy się, że nasze piwo zawiera 5 procent alkoholu. Załóżmy, że jeden z uczestników spotkania nie czuje się najlepiej (spójrzcie za okno, aż się chce chorować) i woli grzane piwo z sokiem. Barman się cieszy, bo skasuje dodatkową złotówkę. Do szklanki z piwem dolewa soku, a my z ciekawości – przypadkowo mamy przy sobie refraktometr – mierzymy zawartość alkoholu. Wychodzi 4,5 procent.
Teraz pobawmy się w matematyków. O ile punktów procentowych sok osłabił moc piwa? Punkt procentowy to jednostka różnicy między dwiema wartościami (dwiema, nie dwoma!) wyrażonymi w procentach, a zatem o pół, ponieważ 5 – 4,5 = 0,5. A teraz drugie pytanie: o ile procent piwo amatora soku było słabsze od naszego? Kto chce, niech liczy; ja odpowiadam – o 10 procent.
Procent od punktu procentowego odróżniają dziennikarze ekonomiczni, ale autorzy serwisów ogólnoinformacyjnych nawet w największych mediach już niekoniecznie. Naprawdę jest różnica, czy na przykład bezrobocie spadnie o jeden procent, czy o jeden punkt. W lutym wynosiło w Polsce 12 procent, więc w pierwszym przypadku zmalałoby tylko do 11,88, a w drugim do 11,00.

Mam wrażenie, że ta wiedza z pogranicza ekonomii i języka polskiego – w środku kampanii prezydenckiej – może się przydać i politykom, i (zwłaszcza!) wyborcom.