piątek, 21 października 2016

Gdzie padnie, tam bęc

Każdy, kto choć raz w życiu (aż mnie korci, żeby wziąć przykład z wielu dziennikarzy i dodać, że „w swoim życiu”) stał lub siedział przed mikrofonem i musiał coś powiedzieć publicznie, wie, jaki to stres. Do stresu, jak do wszystkiego, można się przyzwyczaić i, jak wszystko, można oswoić. Nie da się tylko cofnąć raz rzuconego słowa. Jeśli było błędem, to zawsze znajdzie się ktoś, kto taki błąd wytknie. W ostateczności – ja. ;-)

W dyskusji na temat poprawności językowej w mediach prawie zawsze pada argument, że nam – dziennikarzom piszącym – znacznie łatwiej niż im – mówiącym. Nie dość, że przed naciśnięciem klawisza „Enter” i wysłaniem tekstu do redakcji zawsze mamy możliwość sprawdzenia, czy gdzieś nie czai się błąd. Jakby tego było mało, to jeszcze pomagają nam edytory tekstu, piętnujące wężykiem każdy wyraz odstający od normy zapisanej w programie. Ja, nawet przymuszany przez sekretarza redakcji – Wiesiu, pozdrowienia! – nigdy nie zaufałem żadnemu edytorowi. Amica Wronki zamieniona na Samicę w gazecie zwłaszcza sportowej nie wygląda dobrze.
Wspomnienia z „Expressu Wieczornego” zawsze są miłe, ale wracajmy do rzeczy. W rozmowach z „mikrofonami” przyznaję, że zawód „pismaka” jest łatwiejszy, jednak od razu zastrzegam, że przecież nie padli ofiarą łapanki, lecz sami sobie wybrali taką pracę, z reguły dużo lepiej płatną niż w prasie. A skoro już się na nią zdecydowali, to niech ponoszą wszelkie tego konsekwencje.
Nie wypada jednak widzieć wyłącznie źdźbła w oku bliźniego, a nie dostrzegać belki w swoim. Koleżanka zajmująca się komentowaniem tylko dorywczo, za to bardzo poprawnie, zapytała mnie, co sądzę o pewnym kwartalniku. Odpowiadam: trzeba się bardzo natrudzić, aby znaleźć ten magazyn na półce z prasą. I bardzo dobrze, bo szukać nie warto. Chociaż redakcja ma aż trzy miesiące na dopieszczenie każdego numeru, to błędów w nim więcej niż... Tu chciałem napisać, że więcej niż w 90-minutowej relacji z meczu piłkarskiego, ale to jednak zależy od tego, kto komentuje.
W każdym razie przeczytałem ten kwartalnik bez przyjemności, mimo że interesuję się jego tematyką. Przede wszystkim koszmarna interpunkcja – gdzie padnie przecinek, tam bęc. Po drugie jakaś dziwna maniera rozpoczynania akapitu od „Dnia tego a tego”. Zupełnie jak w wypracowaniu szkolnym lub raporcie policyjnym (jeśli krzywdzę uczniów i policjantów, to przepraszam). Niby nie błąd, ale styl zniechęcający. „Został nim 29 kwiecień” – każde dziecko wie, że należało napisać „29 kwietnia”, bo w języku polskim datami rządzi dopełniacz. Liczebniki porządkowe są uparcie mylone z głównymi, a przecież jest różnica, czy ktoś jest posłem 8, czy tylko 8. kadencji.
O różnicy między olimpiadą a igrzyskami pisałem już wielokrotnie i teraz też będę się trzymał konserwatywnej definicji, że olimpiada to czteroletni okres między igrzyskami, więc nie ma mowy o synonimach. To, że królowa Wiktoria żyła aż 289 lat, że ktoś urodził się później niż umarł albo dzieło życia stworzył już po śmierci, to tylko literówki, często czeskie błędy, czyli przestawienie znaków w wyrazie lub liczbie. Niby drobiazgi, ale bardzo irytujące i świadczące o niechlujstwie redaktorów.
Oczywiście nie mogło zabraknąć pleonazmów. Pierwszy z brzegu – ktoś „dalej rozwinął swoją teorię”. Znalazłem wreszcie dowód na to, że dziennikarze sportowi mają wpływ na współczesną polszczyznę. Z „bliskiej odległości” padają bowiem już nie tylko gole na boiskach piłkarskich, ale także strzały zamachowców.
Nie ma jednak jak dobry „wstępniak”. „Gdyby część z nich nie wydarzyła się w przeszłości…” – „gdyba” sobie redaktor naczelna. Pogdybam i ja: gdyby część z nich wydarzyła się jednak w przyszłości, to może kupiłbym kolejny numer.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz