Każdy, kto choć raz w życiu (aż mnie korci,
żeby wziąć przykład z wielu dziennikarzy i dodać, że „w swoim życiu”) stał lub
siedział przed mikrofonem i musiał coś powiedzieć publicznie, wie, jaki to
stres. Do stresu, jak do wszystkiego, można się przyzwyczaić i, jak wszystko,
można oswoić. Nie da się tylko cofnąć raz rzuconego słowa. Jeśli było błędem,
to zawsze znajdzie się ktoś, kto taki błąd wytknie. W ostateczności – ja. ;-)
W dyskusji na temat poprawności językowej w
mediach prawie zawsze pada argument, że nam – dziennikarzom piszącym – znacznie
łatwiej niż im – mówiącym. Nie dość, że przed naciśnięciem klawisza „Enter” i
wysłaniem tekstu do redakcji zawsze mamy możliwość sprawdzenia, czy gdzieś nie
czai się błąd. Jakby tego było mało, to jeszcze pomagają nam edytory tekstu,
piętnujące wężykiem każdy wyraz odstający od normy zapisanej w programie. Ja,
nawet przymuszany przez sekretarza redakcji – Wiesiu, pozdrowienia! – nigdy nie
zaufałem żadnemu edytorowi. Amica Wronki zamieniona na Samicę w gazecie
zwłaszcza sportowej nie wygląda dobrze.
Wspomnienia z „Expressu Wieczornego” zawsze są
miłe, ale wracajmy do rzeczy. W rozmowach z „mikrofonami” przyznaję, że zawód
„pismaka” jest łatwiejszy, jednak od razu zastrzegam, że przecież nie padli
ofiarą łapanki, lecz sami sobie wybrali taką pracę, z reguły dużo lepiej płatną
niż w prasie. A skoro już się na nią zdecydowali, to niech ponoszą wszelkie
tego konsekwencje.
Nie wypada jednak widzieć wyłącznie źdźbła w
oku bliźniego, a nie dostrzegać belki w swoim. Koleżanka zajmująca się komentowaniem
tylko dorywczo, za to bardzo poprawnie, zapytała mnie, co sądzę o pewnym
kwartalniku. Odpowiadam: trzeba się bardzo natrudzić, aby znaleźć ten magazyn na
półce z prasą. I bardzo dobrze, bo szukać nie warto. Chociaż redakcja ma aż
trzy miesiące na dopieszczenie każdego numeru, to błędów w nim więcej niż... Tu
chciałem napisać, że więcej niż w 90-minutowej relacji z meczu piłkarskiego,
ale to jednak zależy od tego, kto komentuje.
W każdym razie przeczytałem ten kwartalnik bez
przyjemności, mimo że interesuję się jego tematyką. Przede wszystkim koszmarna
interpunkcja – gdzie padnie przecinek, tam bęc. Po drugie jakaś dziwna maniera
rozpoczynania akapitu od „Dnia tego a tego”. Zupełnie jak w wypracowaniu
szkolnym lub raporcie policyjnym (jeśli krzywdzę uczniów i policjantów, to
przepraszam). Niby nie błąd, ale styl zniechęcający. „Został nim 29
kwiecień” – każde dziecko wie, że należało napisać „29 kwietnia”, bo w języku
polskim datami rządzi dopełniacz. Liczebniki porządkowe są uparcie mylone z głównymi,
a przecież jest różnica, czy ktoś jest posłem 8, czy tylko 8. kadencji.
O różnicy między olimpiadą a igrzyskami
pisałem już wielokrotnie i teraz też będę się trzymał konserwatywnej definicji,
że olimpiada to czteroletni okres między igrzyskami, więc nie ma mowy o
synonimach. To, że królowa Wiktoria żyła aż 289 lat, że ktoś urodził się
później niż umarł albo dzieło życia stworzył już po śmierci, to tylko
literówki, często czeskie błędy, czyli przestawienie znaków w wyrazie lub
liczbie. Niby drobiazgi, ale bardzo irytujące i świadczące o niechlujstwie
redaktorów.
Oczywiście nie mogło zabraknąć pleonazmów.
Pierwszy z brzegu – ktoś „dalej rozwinął swoją teorię”. Znalazłem wreszcie
dowód na to, że dziennikarze sportowi mają wpływ na współczesną polszczyznę. Z
„bliskiej odległości” padają bowiem już nie tylko gole na boiskach piłkarskich,
ale także strzały zamachowców.
Nie ma jednak jak dobry „wstępniak”. „Gdyby
część z nich nie wydarzyła się w przeszłości…” – „gdyba” sobie redaktor naczelna.
Pogdybam i ja: gdyby część z nich wydarzyła się jednak w przyszłości, to może
kupiłbym kolejny numer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz