Mecz Polska – Niemcy zawsze budzi emocje. Poddają
się im także komentatorzy, chociaż po tamtej stronie telewizora wypadałoby
zachować nieco więcej zimnej krwi. Zdaję sobie sprawę, że emocje i szczególna
atmosfera sprzyjają popełnianiu błędów; tłumaczą niektóre, ale nie
usprawiedliwiają wszystkich.
Mówi się, że co człowiek pomyśli na trzeźwo,
to powie po pijanemu. Niech mnie ręka boska i prezes Jacek Kurski bronią
przed podejrzeniem, że komentatorzy przyjmują coś przed meczem, na przykład dla
rozluźnienia języka. Nie, ja zaryzykuję twierdzenie, że jeśli jakieś błędy
popełniają w normalnej rozmowie, to na pewno nie unikną ich przed mikrofonem.
Pewność tym większa, im ważniejszy mecz.
Czwartkowy z Niemcami nie był nieważny, jednak
do najwyższego stopnia zagrożenia emocjami sporo mu jeszcze brakowało. I tak
już w mowie wstępnej, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego, komentator
dostrzegł „całe mnóstwo fluidów” płynących z
Polski do Paryża. Tak już jest w tej odmianie dziennikarskiej polszczyzny, że
jeśli jest mnóstwo, to bez wątpienia musi być całe. Pół mnóstwa, a tym bardziej
ćwierć lub jeszcze mniej nie wywarłoby na telewidzach zamierzonego efektu.
Ponieważ
w pierwszej połowie piłka była kopana najczęściej z dala od bramek, dlatego
dość długo musieliśmy czekać na sugestię komentatora, że warto byłoby pokusić
się o „strzał z dalszej odległości”. Nie chce mi się ani sprawdzać, ile razy
już o tym pisałem, ani znowu ironizować; powtórzę tylko, że odległość może być
duża albo mała (oczywiście, jeśli taka potrzeba, można te przymiotniki stopniować do woli), nigdy zaś daleka lub bliska, bo to podręcznikowy przykład
tautologii lub – jak kto woli – pleonazmu (ponieważ „Polisz” nie jest pracą
naukową, możemy przyjąć, że to synonimy).
Z
wrodzoną złośliwością przyczepię się do dwóch zwrotów, które błędami językowymi
nie są, jednak powtarzane po wielokroć zaczynają drażnić. Dziś każda
interwencja czy to bramkarza, czy jeszcze częściej obrońcy musi się odbyć „z
poświęceniem”, najlepiej pełnym. Poświęcenie w znaczeniu liturgicznym odrzucam,
choć o remis z Niemcami zwykle mogliśmy się jedynie modlić. Nadal jednak nie
wiem, co owi bramkarze lub obrońcy poświęcają, co rzucają na szalę nawet
rzucając się rywalom pod nogi lub blokując strzał. Siniaka? Bez przesady, taką
mają pracę. Za taką kasę też mógłbym raz w tygodniu się nadstawić.
We
współczesnej polszczyźnie – chyba jednak powinienem dodać, że w polszczyźnie
komentatorów piłki nożnej – czasowniki „podawać” i „podać” są już archaiczne.
Teraz w dobrym tonie jest powiedzieć, że piłkarz „dograł piłkę do partnera”
albo chociaż próbował.
„Powinien
być gwizdek i faul” – zawyrokował sprawozdawca. Nieśmiało zauważę, że kolejność
powinna być raczej odwrotna: najpierw faul, a dopiero potem gwizdek. Sędzia, używając
tego atrybutu, nie może przecież nawoływać do łamania przepisów, a taki związek
przyczynowo-skutkowy można wywnioskować ze słów komentatora. Przyczyna tego
błędu wydaje się oczywista – nie tylko w stacjach pokazujących mecze
tegorocznych mistrzostw Europy, ale na wszystkich pozostałych antenach, faul
stał się synonimem rzutu wolnego. Niesłusznie, bo groteskowo brzmi zdanie –
wygłoszone podczas jakiegoś meczu ligowego – że piłkarz (a może trener, już nie
pamiętam) „domaga się od sędziego faulu”.
Na
zakończenie pozwolę sobie na zagadkę, ponieważ ekspert komentujący jeden z
wcześniejszych meczów Euro 2016 powiedział tak: „Zobaczył żółtą kartkę i to już
jest handicap”. Nie wyjaśnił jednak, dla którego zespołu. A waszym zdaniem –
dla drużyny ukaranego kartką czy może dla rywali?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz