Jeden z recenzentów mojej aktywności na
Twitterze zwrócił uwagę, że – cytuję ze szwankującej pamięci – „ktoś, kto nie
skomentował niczego, nie powinien się czepiać”. Proszę bardzo, dziś odstąpię od
czepiania się komentujących na co dzień, chociaż zastrzegam sobie prawo
robienia tego w przyszłości (i to całkiem bliskiej, bo już w następnym
odcinku).
Skoro tak, to mocno przyczepię się do słowa pisanego.
Na tym gruncie czuję się znacznie pewniej niż przy mikrofonie. Prawdą jest
bowiem fakt, że skomentowałem tylko jeden mecz tenisowy. Gadaliśmy, bo było nas
dwóch, obserwując wydarzenia na korcie, ale telewizja wpuściła nas na antenę dopiero w
porze najniższej oglądalności. Nie wiem, jak współkomentatorowi, ale mnie to
odpowiadało. Odsłuchałem sobie później, co i jak wygadywałem, i utwierdziłem
się w przekonaniu, że będzie lepiej i dla mnie, i przede wszystkim dla
telewidzów, jeśli ograniczę się do dotychczasowych zajęć.
Czyli pisania i redagowania. Ponieważ
napisałem i zredagowałem więcej niż po jednym tekście, czuję się uprawniony
nawet przez wspomnianego na wstępie obserwatora do czepiania się tego, co ukazało się drukiem. Przy okazji dygresja – wszyscy narzekają, od
wydawnictw prasowych po książkowe, że Polacy czytają tak mało, że prawie wcale.
Za to drukuje się w Polsce na potęgę. Po lekturze tego pisma śmiem twierdzić,
że aż za dużo.
W artykule, który miał być hitem numeru, roi
się od błędów. Niby drobnych, ale irytujących i świadczących albo o braku
wiedzy, albo o niechlujstwie. Jest jeszcze trzecia możliwość: o braku korekty.
Dziennikarz jest zawodem wymierającym, natomiast korektorów w prasie już
praktycznie nie ma.
Na pewno w tym wydawnictwie, ponieważ
liczebników porządkowych pisanych bez kropki raczej by nie przepuścili.
Przepraszam, byłbym przeoczył: przy 8. Armii Gwardii kropka jednak się
pojawiła. Co za paradoks – raz na cały tekst człowiek się pomylił i od razu
wyszło dobrze... Czytając w oryginale „półtorej roku”, korektorzy wysłaliby
najmłodszego spośród siebie po „półtorej litry”, bo na trzeźwo niektórych
autorów nijak zrozumieć nie można.
O przecinkach poprzedzających i zamykających
zdanie wtrącone lub oddzielających części zdania złożonego czytelnik może
najwyżej pomarzyć. W ogóle przecinki żyją w tym wydawnictwie na wolności –
gdzie padną, tam bęc. O różnicy między rzeczownikami policzalnymi a
niepoliczalnymi pisałem już tyle razy, że chwilowo nie chce mi się jej znowu
tłumaczyć. Jeśli ktoś ma czas i ochotę, niech trochę pogrzebie w archiwum; jeśli nie,
wystarczy systematycznie czytać kolejne odcinki – wcześniej czy później ten
temat wróci.
Zdarza się, że na stoisku w warzywniaku albo
na bazarze zobaczę słowo „pomarańcz”, a pod nim cenę. Nawet jeśli
konkurencyjna, to odruchowo kupuję tam, gdzie pomarańcza droższa, ale prawidłowo
opisana. Kto wie, może jakiś polonista rzucił w diabły syzyfową robotę w szkole
i zaczął handlować owocami? Albo to korektor zwolniony z wydawnictwa z powodu
likwidacji stanowiska? Na bazarze ten „pomarańcz” jakoś przełknę, ale w
magazynie kosztującym tyle, co dwa kilogramy tych owoców, nijak nie mogę. Jakiś
taki kwaśny, cierpki, niezjadliwy...
Przyznacie chyba, że jak na główny tekst
numeru – słabo. Pozwólcie więc, że już nie będę tracił czasu na to pisemko, bo
za chwilę w telewizji znowu jakaś transmisja. Dziś o błędach komentatorów ani
słowa, bo obiecałem, ale nikt za mnie nie zrobi notatek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz