czwartek, 24 listopada 2016

Kimmich na miarę naszych możliwości

„Bo ze wszystkich języków obcych najgorzej znają polski” – podsumował Czarek, który dba o to, aby każde słowo w magazynie „Tenisklub” było ładnie opakowane. Rozmawialiśmy o polszczyźnie dziennikarzy sportowych, czyli o tym, o czym jest ten blog.

Trochę się pośmialiśmy z tych, którzy na okrągło mówią o Pe-Es-Że, Pe-Es-We czy jakiejś Sewiji. Moim zdaniem w polskich mediach powinno się mówić po polsku: Pe-Es-Gie, Pe-Es-Fał, Sewilla, nie zaś po francusku, niderlandzku albo hiszpańsku. Absolutnie nie przekonuje mnie argument, że właśnie tak te nazwy wymawiają „tamtejsi”. Zanim ktoś raczy się ze mną nie zgodzić, niech się zastanowi, jakim autem by jeździł, gdyby miał w garażu (bo chyba nie trzymałby go na ulicy?) bmw. Jestem przekonany, że wszyscy fani Pe-Es-Że powiedzieliby, że jednak be-em-wu. To ja apeluję o konsekwencję i be-em-we.

Nie każdego dziennikarza – nawet gwiazdę telewizji i reklam – stać na tak drogi samochód. Opuszczam więc poprzeczkę wymagań i pytam: Ef-Ce czy Ef-Si? Może za mało czasu spędzam przed telewizorem, ale daję słowo, że angielskiego FC w oryginale jeszcze nie słyszałem. Znajomością angielskiego trudno dziś zaimponować telewidzom, za to znajomością (przynajmniej wymowy) francuskiego, niderlandzkiego czy hiszpańskiego już można się popisywać.

Kiedy oglądam – rzadko, ale zdarza się – mecze niemieckiej Bundesligi piłkarskiej, nie mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy komentatorzy upierają się, aby mówić tak, jakby pracowali w ARD, ZDF lub którejś stacji komercyjnej. Nazwiska zakończone na „ch” (Kimmich jest znakomitym przykładem) wymawiają tak, jakby niemiecki był językiem słowiańskim. Jakim cudem wychodzi im miękkie „ś”, nie mam pojęcia.

Wprawdzie gazety nie przeczytam i dopiero w połowie filmu zorientuję się, kto jest Schwarzcharakterem, ale o niemieckim jakieś tam pojęcie mam. Z lekcji w liceum i Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich pamiętam, że „ch” – zależnie od towarzystwa innych liter – wymawia się na trzy sposoby. Po „e” „i”, „ä”, „ö”, „ü”, „l”, „n” i „r” następuje głoska trochę zmiękczona, ale gdzież jej do naszej „ś”! Gdyby  przyjąć, że jednak się mylę, a komentatorzy mają rację, to „Kirche” („kościół”) wymawiałoby się „Kirsie”, a „Recht” („prawo”) – „Reśt”.

Mój nauczyciel z SDP – starszy pan z wąsem na cesarza Franciszka Józefa – opowiadał nam anegdotę, jak w Niemczech uczył pewnego Rosjanina. Szło im całkiem nieźle, dopóki nie doszli do umlautów (to właśnie te samogłoski z kropkami na górze). Rosjanin nijak nie mógł prawidłowo wymówić „ü” (skrzyżowanie „u” z „i”), zawsze wychodziło mu „ju”. Liczył tak: „ajns”, „cwaj”, „draj”, „fir”, „fjunf”...

Jest taki piłkarz, Schürrle się nazywa. O umlaut w jego nazwisku potyka się wielu polskich dziennikarzy telewizyjnych i radiowych. Jednemu z nich prawie za każdym razem wychodzi „Szyrle”. Wtedy cieszę się, że to jednak nie ten Rosjanin komentuje mecz. Przez „Siurle” mógłbym się nabawić przepukliny albo przynajmniej zajadów.

Wiem, to wcale nie takie łatwe. Nasz język jest trudniejszy od innych także dlatego, że rzeczowniki – w tym nazwiska – odmieniają się przez przypadki. Z tego Kimmicha łatwo zrobić „Kimmisia”. Prawda, że im więcej polskiego, tym mniej śmiesznie?


piątek, 11 listopada 2016

Głosowanie pociągów

„Pan Trump ma w dupie pana Szkuata, pan Szkuat ma w dupie pana Trumpa” – napisał na Facebooku mój bardzo dobry kolega. Sam bym aż tak radykalnie swojego stosunku do wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych nie ujął, ale wieczory, noce i poranki wyborcze w polskiej telewizji obejrzałem wyłącznie na potrzeby tego bloga.

Zanim zacznę wytykać błędy prowadzącym studia, ich gościom i mniej lub bardziej specjalnym wysłannikom do USA, zwrócę uwagę na niuans językowy. United States of America tradycyjnie tłumaczymy jako Stany Zjednoczone Ameryki. Tradycyjnie, lecz nie do końca słusznie. „State” ma wiele znaczeń, nie tylko „stan”. W tym przypadku: „państwo”. Tylko dokładnie wyliczone uprawnienia te niezależne – choć sfederowane – państwa przekazały rządowi w Waszyngtonie. Jestem jednak przekonany, że Zjednoczone Państwa (czy Państwa Zjednoczone) Ameryki już się w polszczyźnie nie przyjmą.
Wracamy przed ekrany... Jeden z ekspertów o kandydatce Partii Demokratycznej cały czas mówił „Hilary”. Nie Hilary Clinton, nie pani Clinton, nawet nie Clinton po prostu – on za każdym razem posługiwał się wyłącznie imieniem pretendentki. Oczywiście wyjaśnił, dlaczego. „Spotkałem ją raz w życiu” – powiedział. Jeśli nawet pani Clinton wciąż wspomina to jedyne spotkanie z polskim politykiem, to i tak nie powinien się spoufalać. Trudno potem się dziwić, że dziennikarze sportowi mówią i piszą tylko o Robertach, Justynach, Marcinach czy Agnieszkach. Nie będę rozwijał tego wątku, bo – jeśli zechcecie – bez trudu znajdziecie w „poliszowym” archiwum to, co pisałem na ten temat.
Kolejki mają kilkaset metrów, żeby oddać swój głos” – reporterka zachwycała się wysoką frekwencją. Nie zdzierżyłem i od razu wrzuciłem ten cytat na Twittera. Na reakcję moich znajomych nieznajomych nie musiałem długo czekać. „To chyba pierwsze wybory, w których głosują pociągi” – przepraszam, że już nie pamiętam, kto to tak ładnie spuentował (proszę przyznać się w komentarzu).
Takie lapsusy śmieszą, ale można je zrozumieć. Zdarzają się – jak by powiedzieli komentatorzy sportowi – w ferworze walki. Trudniej wybaczyć błędy tautologiczne noszące znamiona recydywy. „Giełda pikuje w dół” – zaniepokoił się dziennikarz ekonomiczny, gdy zaczęły spływać pierwsze wyniki głosowania we wschodnich stanach-państwach. „Trzeba dać jej sześć godzin czasu” – stwierdził prezenter na wieść, że pani Clinton jeszcze nie wygłosi przemówienia. „Mamy jeszcze chwilę czasu” – inna stacja, inny prowadzący, ale identyczna niekompetencja językowa. „Atmosfera staje się coraz bardziej gorętsza” – ten błąd podpada z kolei pod paragraf o nieprawidłowym stopniowaniu przymiotników.
Miałem nadzieję, że media oszczędzą nam przynajmniej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nie wiem – u licha – skąd się ta północ bierze, bo na pewno nie znajdziemy jej w skrócie USA. Ani w nim P, ani N… Media oszczędziły, nie oszczędził kolega dziennikarz, z którym często spieram się na Facebooku. Nie spieramy się o jedną literę, nie kłócimy o cały język polski, a tym bardziej o Amerykę, więc tego błędu mu nie wytknąłem. Przeczyta, to chyba się domyśli, że o nim.

czwartek, 3 listopada 2016

Kto do kogo na praktyki

Nie można tylko ganić, wyśmiewać, wytykać. Chociaż od czasu do czasu wypada napisać także dobre słowo. No to pochwalę autorów i redaktorów „Batoraka”. „Batoraka” nie kupicie ani w kiosku, ani na stacji benzynowej, nie ma go nawet w salonach prasowych. A ja mam egzemplarz tego miesięcznika, więc głupio by było nie wziąć go pod „poliszową” lupę.

Tak, są błędy. Niedociągnięcia i brak konsekwencji również. Muszą być, bo twórcy „Batoraka” nie mają jeszcze doświadczenia i dopiero uczą się, jak należy robić gazetę. A uczą się szybko, bo pod wieloma względami efekt ich pracy niczym nie ustępuje pismom, które znamy z półek z prasą. Mam nawet wrażenie, że niektóre przewyższa, bo w „Batoraku” nie znalazłem tych błędów, które od dawna mnie irytują i które skłoniły do blogowania na ten temat. A jeśli nawet są, to nie rzuciły mi się w oczy. Fakt, wzrok mam słaby; złośliwi mówią, że najczęściej widzę tylko to, co chcę widzieć.
Liczebniki – jeśli porządkowe, to zapisane cyframi rzymskimi, a jeśli arabskimi, to obowiązkowo z kropką, zbiorowe użyte i odmienione wręcz wzorowo, a policzalne (liczba) mylone z niepoliczalnymi (ilość) rzadziej niż średnia krajowa. Rzeczowniki odczasownikowe z partykułą przeczącą „nie” złączone jak słownik przykazał, o czym bardzo często nie pamiętają dziennikarze i nie wiedzą urzędnicy. Spójnik „bowiem”, rozdzielający części zdania złożonego, nie stoi zaraz po przecinku, co zdarza się nawet w publikacjach zawodowców. Młodzież nie zapomniała, że są w życiu autora takie chwile, kiedy przecinek trzeba postawić nawet przed spójnikiem „i”.
Od prawie dwóch lat czepiam się formy i raczej unikam polemizowania z treścią tekstów pisanych lub wypowiadanych w mediach. W tym przypadku zrobię jednak wyjątek. Niektóre artykuły w „Batoraku” czyta się z niedowierzaniem, że wyszły spod pióra (z klawiatury) ucznia liceum. Zacząłem się zastanawiać, ile w tym zasługi samych autorów, ile pracy redaktorów, a ile wpływu nauczyciela opiekującego się redakcją. Ale nie – większych ingerencji chyba nie ma, bo poziom artykułów jest dość zróżnicowany i nie da się powiedzieć, że zjechały z tej samej taśmy.
Skoro już tak chwalę i niemal tracę w tym umiar, to na zakończenie powiem jeszcze, że kilku autorów chętnie zaprosiłbym na praktyki do „Tenisklubu”, gdyby tylko interesowali się tą dyscypliną sportu. A na praktyki do nich wysłałbym tych, o których piszę tu co tydzień. No, ostatnio co dwa tygodnie.