czwartek, 29 września 2016

Polszczyzna na giełdzie

Lektura wyciągów bankowych sprawiała mi kiedyś więcej przyjemności. Żeby nie czytać ciągle o debetach, długach i kredytach, równie regularnie zaglądam do prasy o tematyce gospodarczo-finansowej. Zaglądam z nadzieją, że może wreszcie się dowiem, jak zarobić prawdziwe pieniądze. Nadal nie mam pierwszego miliona – ani tym bardziej następnych – bo zawsze schodzę na manowce i szukam błędów językowych.

Mam ulubiony miesięcznik, który czytam od początku do końca. Zanim dojdę do „wstępniaka”, już zazdroszczę naczelnemu liczby reklam. Nie zazdroszczę natomiast korektor(k)om, o ile w ogóle ten dział ocalał po rozlicznych restrukturyzacjach. Nie zazdroszczę im, bo nie wiem, czy naczelny nie lubi, kiedy ktoś go poprawia, czy płaci im tak mało, że prawie zawsze coś przepuszczą.
Redaktor naczelny – taki już urok tego i innych „wstępniaków” – gorąco zachęca do lektury. Jeden z wywiadów zamieszczonych w aktualnym numerze zapowiada jako „unikalny”. Żachnąłem się, jak zwykle zresztą, bo co pan redaktor tak zachwala? Tekst, którego publikacji można było uniknąć?
Kawa może być „rozpuszczalna”, bo daje się rozpuszczać nawet w zimnej wodzie, ale czy od razu jest „pijalna”? Kto chce, niech rozstrzyga to „doświadczalnie”. Rekomendowany wywiad przeczytałem – popijając kawę z ekspresu – i uznałem, że był najwyżej unikatowy. Określenia „wyjątkowy” lub „jedyny w swoim rodzaju” też obiecałyby ciekawą lekturę, a zabrzmiałyby przyjemniej niż niepoprawny w tym kontekście przymiotnik „unikalny” i nadużywany „unikatowy”.
Dziennikarze tego magazynu – przypomnę, że o finansach, i to dużych – miewają kłopoty nie tylko z językiem, lecz nawet z całkiem prostą matematyką. „WIG 20 stracił -7,5 procent” – straszą czytelników. Pani profesor Wojewódzka uczyła nas w liceum, że jeśli od 100 odejmiemy 7,5, to zostanie nam 92,5. Jeśli natomiast od owych 100 odejmiemy minus 7,5, to będziemy mieli aż 107,5. I nie ma znaczenia, czy będą to procenty, promile, złotówki czy dolary.
Nie wiem, jak tam w redakcji, ale w rachunkach minus z minusem zawsze wychodzą na swoje. Autorzy chyba nie są o tym przekonani, bo na wszelki wypadek podają, że „mWIG40 zyskał +9,2 procent”. Wymyślając ten blog w życiu bym nie pomyślał, że zarzut o popełnienie pleonazmu w warunkach recydywy można postawić na podstawie matematycznej, a nie językowej.
Po co w ogóle to piszę? W tym magazynie roboty już na pewno nie dostanę...

czwartek, 22 września 2016

Zgodność polskiego z matematyką

Przez dziesięć dni urlopu za zakupy płaciłem czym popadnie – raz kartą (tą z reklamy), raz gotówką. Jak to na Podlasiu – wyszło całkiem tanio, a wręcz bezcenny był brak dostępu do internetu.

Telewizor mógł sobie grać do woli. Gospodarz – Staszku, jeszcze raz dziękujemy! – ogląda akurat te programy, których ja nie oglądam, a z kolei te, o których tu piszę, zupełnie nie interesują Staszka.
Chcąc być wzorowym gościem, nie nadużywałem kanałów sportowych. Wyjątek – na prośbę przyjaciół z Niemiec – zrobiłem tylko dla Ligi Mistrzów. Mecz Legii z Borussią podałem na talerzu satelitarnym (ARD lub ZDF, już nie pamiętam), więc żadnych notatek nie zrobiłem. Nie szkodzi – jako bloger zbliżam się do setki i od czasu do czasu mogę liczyć na stałych czytelników .
Maciek podsunął mi temat liczebników. Zawsze na czasie, bo wielu dziennikarzy (to ci, którzy mówią lepiej lub gorzej, ale zwykle od siebie) i lektorów (ci, mam wrażenie, potrafią tylko czytać, a i to nie zawsze ze zrozumieniem) nie przywiązuje się do związku zgody. Z takim związkiem mamy do czynienia, gdy forma wyrazu określającego pasuje do formy wyrazu określanego. Krótko mówiąc – muszą się zgadzać przypadki, liczebniki, rodzaje i wszystko, co ślina na język przynosi.
„Źródła w służbach bezpieczeństwa podały, że jest co najmniej 22 ofiar śmiertelnych” – Maciek podsunął mi pierwszy cytat. Z faktami nie polemizuję, ale w tym zdaniu nic się nie zgadza. Jeśli słyszymy, że jest dwadzieścia ileś ofiar, to spodziewamy się, że 20, 21, 25 może 26 albo nawet jeszcze więcej. Jeśli jednak poszkodowanych było 22 (ewentualnie 23 lub 24), to trzeba powiedzieć (przeczytać), że są 22, 23 czy 24 ofiary.
Ponieważ Maciek mieszka w Poznaniu, to o Lechu wie wszystko. „Piętnastu piłkarzy pojechali na mecz, czterech leczą kontuzję” – kręcę głową z niedowierzaniem, że to mógł powiedzieć dziennikarz. Maciek dobił mnie informacją, że coś takiego przeczytał! Tłumaczyć, dlaczego ten cytat trafił na „Polisz”, nie ma sensu. Autor – obawiam się – nie zrozumie, a czytelnicy i tak dobrze wiedzą.
Aby nie nadużywać Maćka uprzejmości, sięgam po notatki sprzed urlopu. „Było już cztery bramki straty” – przypomniał sprawozdawca. „Dzieli ją tylko trzy punkty” – inny próbował zbudować napięcie na informacji, że różnica niewielka, więc wszystko może się jeszcze zdarzyć. Tak dokładnie rachowali gole i punkty, że zapomnieli o związku zgody.
I jeszcze, choć to dość luźny związek, o innej niezgodności. „Piłkarz wejdzie na boisko od 46. minuty” – zapowiedział komentator. Otóż nie. Od 46. minuty piłkarz będzie grał, a na boisko wejdzie w 46. minucie. Tak samo rok szkolny nie zaczyna się od 1 września, lecz trwa od tego właśnie dnia.
Czynności rozciągniętej w czasie nie można przypisać do konkretnej chwili; taka czynność działa się od do, a jeśli jeszcze trwa, to tylko od. Czas wejścia piłkarza na boisko czy rozpoczęcia roku szkolnego możemy natomiast określić bardzo dokładnie posługując się zegarem albo kalendarzem.
Gdy tylko rozpocznie się sezon sportów zimowych, z ekranów telewizorów znikną piłkarze, a pojawią się skoczkowie narciarscy. Założę się, że już podczas pierwszej, a najpóźniej trzeciej transmisji, komentator powie, iż zawodnik wylądował – przykładowo – na sto drugim metrze i pięćdziesiątym centymetrze. I to będzie błąd. Jeśli powie, że skoczył sto dwa i pół metra, to w porządku.
W tym przypadku o poprawności (lub nie) przesądza matematyka. Przecież pierwszy metr zaczyna się pierwszym, a kończy setnym centymetrem, więc wszystko, co wystaje poza 102 metry, już nie może być 102. metrem, bo jest 103. Żeby to łatwiej zrozumieć, przyłóżmy linijkę do kalendarza. Mamy rok 2016, choć od początku naszej ery jeszcze nie upłynęło 2016 pełnych lat. Wystarczy jedna sekunda tuż po sylwestrowej północy, abyśmy wkroczyli w 2017.
Niech więc Kamil Stoch i jego koledzy polecą jak najdalej, ale wynik 102,5 metra oznacza lądowanie już na 103. metrze.

piątek, 9 września 2016

Gem, set, blog

Nie wiem, czy gdybym codziennie śledził transmisje z US Open od pierwszej do ostatniej piłki, zebrałbym dwa razy więcej materiału dowodowego. Raczej nie, bo jeśli komentatorzy mieli popełnić jakiś błąd w nocy lub nad ranem, zapewne nie uniknęli go także w porze największej oglądalności.

Odnoszę niepokojące wrażenie, że o tych błędach już kiedyś chyba pisałem. Trudno, ale od czasu do czasu – niech będzie, że od Wielkiego Szlema – warto je przypomnieć. Może tym razem ktoś przeczyta i zapamięta?
Komentatorowi płacą za to, żeby mówił, jednak mówienie dla samego zagłuszania ciszy lub – co gorsza – odgłosu odbijanej piłki po prostu irytuje. Jeśli się nie mylę, to jeszcze nie płacą od każdego słowa... „Ta tenisistka zajmuje w kobiecym rankingu któreś-tam miejsce” – ogłosił komentator. A w jakim, jeśli nie kobiecym, rankingu mogłaby zajmować jakiekolwiek miejsce? – pytam.
Bardzo uspokajające wydaje mi się spostrzeżenie, że „im więcej grają, tym bardziej są zmęczeni”. Odetchnąłem z ulgą, bo już zaczynałem podejrzewać, że tylko ja się męczę. Inny pan, chyba po klasie mat-fiz, przeanalizował bilans sezonu pewnego tenisisty i odkrył, że „wygrywa, więc ma coraz więcej zwycięstw”. „Złotego mikrofonu” bym nie dał, ale może kwalifikuje się to do Nobla z matematyki?
Przed mikrofonem, niekoniecznie złotym, przydaje się przede wszystkim solidna polszczyzna, ale i szczypta logiki również nie zaszkodzi. „Amerykanka prowadzi 4:0 z przewagą dwóch przełamań”... A czy w tenisie można prowadzić 4:0 z przewagą jednego lub trzech przelamań?
Na pojedynki i turnieje wygrywane w „swojej karierze” już prawie zobojętniałem. Dawno straciłem nadzieję, że Roger Federer wygra kiedyś Wimbledon w mojej karierze. On kontuzjowany, a i z moim barkiem ostatnio nie najlepiej. Gdyby był zdrowy, to co tydzień rozgrywałby „swój mecz”. Czyli, zdaniem komentatorów, do meczu na korcie wystarcza już tylko jeden tenisista? A może to Wielki Szlem na ściance?
Tenisiści grają oczywiście po to, aby „awansować dalej”. Chyba że to finał, wtedy dalej już naprawdę się nie da. Niektórzy nie awansowali ani dalej, ani bliżej, bo popełnili za dużo „niepotrzebnych błędów”, być może nawet „całe mnóstwo”. Jeśli byłoby najwyżej pół mnóstwa błędów chociaż troszeczkę potrzebnych, to może dałoby się jakoś usprawiedliwić porażkę, zresztą już którąś-tam w „bezpośrednich pojedynkach” z tym rywalem. Nie mogę się doczekać pojedynku pośredniego, ale nie tracę nadziei.
Ile było dni turniejowych „pod rząd” bez „dnia dzisiejszego”, „sędziny” albo „w-każdym-bądź-razów”? Śmiem się upierać, że ani jednego. Zauważyłem też zbliżenie stanowisk pomiędzy komentatorami tenisa a komentatorami piłki nożnej. Ci pierwsi przyjęli od tych drugich „krótszą odległość od celu”. Teraz pozostaje czekać na smecze z „najbliższej odległości”.
„Idealny remis” zawsze sprawia, że czuję się bezradny. Ręce bezwładnie i bezładnie opadają na klawiaturę, więc czas stawiać kropkę.

PS. Tytuł mikrofonowego mistrza US Open przyznaję komentatorowi, który pięknie opowiadał, jak na korcie sprawował się Borna Korić.