czwartek, 26 maja 2016

Dwa tygodnie parle-parle

A nawet parlez-parlez. Trzeba bronić słabszych przed silniejszymi, w tym przypadku języka francuskiego przed angielskim. Właśnie trwa Roland Garros, więc z telewizora od rana do wieczora słychać o French Open.

Zaprotestowałem na Twitterze. Zanim jednak ćwierknąłem, zajrzałem na oficjalną stronę turnieju. Wpisałem frazę „French Open”, włączyłem wyszukiwarkę i po chwili upewniłem się, że taka nazwa nie pada ani razu. Jest wyłącznie Roland Garros.
Joanna Sakowicz-Kostecka – nie wiem, czy jej nie zaszkodzę, ale niech tam: moja ulubiona komentatorka tenisa – natychmiast stanęła w obronie. Nie wiem na pewno, bo nie robiłem nonatek pod tym kątem, ale mam wrażenie, że stanęła w obronie nie samej siebie, lecz kolegów z pracy. Szczególnie tych, którym nigdy w życiu nie zdarzyło się powiedzieć Roland Garros.
Doceniam tych, którzy po angielsku mówią lepiej ode mnie, chociaż to żadna sztuka. Po francusku nie mówię w ogóle, bo nie potrafię pojąć, dlaczego jakiś wyraz zapisuje się trzema literami, wymawia jedną – zresztą inną od tamtych – a na dodatek wszystkie cztery są samogłoskami.
Asia zasugerowała, żebym na stronie WTA Tour poszukał wyników Agnieszki Radwańskiej na Roland Garros, i życzyła powodzenia. Nawet nie próbowałem, bo wiem, że to robota dla Syzyfa. Powtórzę argument, którym posłużyłem się na Twitterze: WTA nie może być sędzią w tej sprawie, ponieważ jest współoskarżonym. Tu – nieograniczony limitem 140 znaków – złagodzę tę tezę i powiem, że jeśli nie współoskarżonym, to co najmniej narzędziem przestępstwa.
W środowisku tenisowym nie trzeba przypominać, ale być może znajdzie się tu ktoś, kto nie wie, że Roland Garros jest jedynym zawodowym turniejem, podczas którego sędziowie ogłaszają wyniki wyłącznie po francusku. Wszędzie indziej zasada jest taka: najpierw język lokalny, potem – aby wszyscy zrozumieli – tłumaczenie na angielski.
Bronię tego francuskiego w polskich mediach, chociaż nie jestem ani romanistą (z powodów obiektywnych), ani frankofilem (z powodów subiektywnych). Bardzo prawdopodobne, że jest to walka z wiatrakami, bo angielski – czy tego chcemy, czy nie – wypiera inne języki tam, gdzie ma to jakieś uzasadnienie (np. w terminologii technicznej i informatycznej) czy wręcz żadnego. Kiedyś już wspominałem, że weekend może być, ale przed agendami, briefingami, kontentami czy feedbackami powinniśmy się bronić czym popadnie.
Przed French Openami również.

piątek, 20 maja 2016

Remanent poligowy

Komentowanie wydarzeń politycznych na Facebooku stało się zajęciem dość ryzykownym – grozi utratą znajomych (nie mówię o przyjaciołach), którzy mają inne poglądy niż my, i nie gwarantuje nowych, chociaż się z nami zgadzają. Co innego poprawna polszczyzna. Szacunek dla języka ojczystego łączy ponad podziałami.

Magda – wcale nie twierdzę, że poglądy polityczne Magdy leżą na innym biegunie niż moje – podzieliła się ze mną na Facebooku uwagą, że według Panów Komentatorów piłkarze „adresują piłkę". Niemal jak moja Szefowa, która „referuje do metryk".
Odpowiedzialem jej tak: Według panów komentatorów (pozostałbym przy małej literze) panowie piłkarze potrafią także liczyć (np. bramkarze obliczają lot piłki) i pisać (np. napastnicy zostają autorami bramek). Brakowało umiejętności pisania, więc to adresowanie jest jak najbardziej na miejscu.
Nie wiem, czy ją przekonałem. Chyba jednak nie, bo nadal dociekała:  Adres piszą na piłce czy jak?? Obiecałem, że się dowiem. Trochę pochopnie, bo kogo tu pytać? Ci, którzy każą piłkarzom adresować podania, adresu tego bloga raczej nie znają, o czym najlepiej świadczy lista błędów, których jeszcze nie zdążyłem omówić.
Sezon ligowy się skończył, mistrzostwa Europy dopiero za kilka tygodni, więc spróbuję zrobić mały remanent w notatkach. Z lenistwa – wolno mi, bo to blog, nie praca naukowa – nie będę się odwoływał do słownikowej teorii, a tylko pośmieję się z telewizyjnej praktyki.
„Ostatnie cztery sezony nie mogą zaliczyć do udanych” – powiedział jeden z tych ekspertów, którzy nigdy nie powinni dostać mikrofonu do ręki. Obawiam się, że prędzej obronię strzał Roberta Lewandowskiego z rzutu karnego niż ten komentator poprawnie wypowie zdanie rozwinięte.
„Nie było konieczności, aby szukać faulu na rywalu” – to już nie ekspert, lecz dziennikarz. Konieczności znęcania się nad nim nie było, faulu, zapewniam, nie szukałem, jeśli jednak zawodowiec sam się nadstawia, to grzech zmarnować taką okazję. Wielu by dodało, że stuprocentową.
„Aż szkoda przerywać tego meczu” – żalił się inny. Nie było jednak wyboru, ponieważ zaczęła się „ta końcówka pierwszej połowy”. Raz na jakiś czas można napisać coś pozytywnego, więc – przyznaję, chociaż bez przekonania – doceniam znajomość przysłowia przypominającego, ile końców ma kij. Co ma kij do połowy, tego jednak nie ogarniam.
„Chcą trochę zmakijażować ten wynik”. Może nie wyczułem subtelności sformułowania? Ja, tym razem szczerze, pochwaliłbym drużynę, która do końca („tego” końca) meczu walczyła o zdobycie gola honorowego.
 „Charakterystyka gry ofensywnej gości była efektem dobrej gry obrony gości”. Ja bym na to nie wpadł. Szacun!
Już wielokrotnie ktytykowałem „mecze bezpośrednie”. Komentatorzy nie tylko nie oduczyli się tego zwrotu, ale jeden z nich poszedł za ciosem i trafił mnie (kto chce, niech sobie dopowie, że celnie) „bezpośrednim pojedynkiem fizycznym”. Moralnie też się poddaję.
„Można się nabawić konsekwencji” – lojalnie ostrzegał kolejny redaktor. „Chodzi o to, żeby nie skakać do każdych akcji” – zwrócił uwagę jego kolega. No pewnie! Co prawda nie wiem, dlaczego nie skakać, ale podświadomie się zgadzam. „Wizualnie wyglądają jak bliźniacy”. Skomentujcie sobie sami. Ja nie mogę, bo muszę natychmiast przyjąć coś na uspokojenie, aby przypadkiem nie nabawić się jakichś konsekwencji.
Powoli przechodzimy do tego, od czego zaczęła Magda – do podań. „Dlaczego nie została zagrana do niego lżejsza piłka?” – zapytał ekspert. Nie mogłem się oprzeć, bo to ten mój ulubiony i dlatego śpieszę z odpowiedzią. Proszę pana, nie mogła być lżejsza, ponieważ wszystkie ważą od 410 do 450 gramów.
„Nie było podania pozytywnego”. To oczywiste. Żeby było pozytywne, podający musi nie tylko poprawnie je zaadresować, ale również podać adres nadawcy. Mam nadzieję, że Magda przyjmie to wyjaśnienie do łaskawej wiadomości.

czwartek, 12 maja 2016

Rachunek nieprawdopodobieństwa

Niech mnie ręka boska broni – albo nawet sam komendant strzeże – przypisywać sobie jakiekolwiek zasługi. Faktem jest jednak, że w trzecim piśmie, jakie w ciągu dwóch miesięcy wysłała do mnie Straż Miejska, znalazłem najmniej błędów. Oj tam – znów trzy (dwa interpunkcyjne i jeden redaktorski), ale w jedenastu linijkach, a nie jak poprzednio w zaledwie trzech. Nic jednak dziwnego, skoro odręczny podpis złożył, z upoważnienia (przepraszam za powtórzenie, ale nie mogłem oprzeć się pokusie) samego komendanta, jego II zastępca.

Forma listu, trzeba przyznać, całkiem poprawna, bo trudno się przyczepiać tylko do dwóch przecinków i jednej spacji, których zabrakło. Przyczepię się więc do treści. Żeby nie zanudzać, nie będę cytował, tylko streszczę. Autor usiłował przekonać mnie, że druk wezwania do zapłaty (pisałem o nim tutaj) jest zgodny z przepisami Straży Miejskiej, bo został opracowany przez pracowników Straży Miejskiej na podstawie zarządzenia komendanta Straży Miejskiej.
Nie wiem, do czego usiłował mnie przekonać. Przecież nie polemizowałem z treścią druku, na co najlepszym dowodem jest wyciąg z mojego konta – zapłaciłem za holowanie (porwanie) i parking (areszt) i jeszcze dorzuciłem (oczywiście nie z własnej woli) stówę za parkowanie w miejscu nie wiadomo dlaczego niedozwolonym. Nie zgadzałem się tylko z polszczyzną, bo o tym, że druk został napisany po polsku, świadczą znaki charakterystyczne dla naszego języka (znaki diakrytyczne, nie drogowe).
Ot, urzędnicza logika... Z dziennikarską wcale nie jest lepiej. Podczas fazy pucharowej piłkarskiej (ale nie tylko) Ligi Mistrzów komentatorzy lubią przypomnieć, że w poprzednim sezonie „drużyna X odpadła z drużyną Y”. Czyli odpadły obie? Raczej nie, bo jedna, ta Y, grała przecież dalej i nawet zdobyła trofeum.
„Faworytów jest co najmniej kilku” – to z okazji zawodów lekkoatletycznych. Gapię się w telewizor, widzę ośmiu sprinterów i liczę tych faworytów. Jeśli być może jest ich więcej niż kilku, to już kilkunastu. Wychodzi więc na to, że bieg ma więcej faworytów niż uczestników. Nic dziwnego, że walka zacięta, poziom wysoki, a wyniki znakomite.
„To nieprawdopodobne!” – zżymają się komentatorzy, kiedy tenisista popełnia podwójny błąd serwisowy. Ależ to jest wysoce prawdopodobne! Wystarczy zajrzeć do statystyki, którą ci sami sprawozdawcy faszerują nas przez cały mecz. Liczba podwójnych błędów jest pokazywana równie często jak asów. Niektórym graczom błędy zdarzają się nawet częściej niż wygrywające serwisy, więc z tym rachunkiem nieprawdopodobieństwa radziłbym nie przesadzać.
Nie lubię też (kiedyś zresztą już o tym wspominałem), gdy komentatorzy powtarzają – w różnych wariantach – że jeśli „piłkarze marzą o awansie, to muszą szybko strzelić gola”. Nie wiem, co mają do tego marzenia. Gdyby moja drużyna przegrywała nawet 0:6, a od końca meczu dzieliłyby nas już tylko minuty, nadal mógłbym sobie marzyć, że jednak wygramy. Szanse na sukces, przyznaję, mielibyśmy marne i dlatego tego zwycięstwa raczej nie rozważałbym w kategorii planów, ale wolałbym, aby marzeń – dopóki piłka w grze – nikt mi nie odbierał.
Marzy mi się także, aby wszyscy urzędnicy – nie tylko strażnicy miejscy próbujący uzasadnić, dlaczego wkładają ręce do mojej kieszeni – pisali poprawnie po polsku. Chcecie powiedzieć, że to nieprawdopodobne? 

czwartek, 5 maja 2016

Kto tak pyta, ten błądzi

Kolega, który poprosił o dyskrecję, bo nie chce, żeby jego żona domyśliła się, jak często zagląda na strony bukmacherów internetowych (oj, naiwny...), podesłał mi kilka przykładów pytań zadawanych jemu i innym grającym. Wszystkie mają wspólną cechę – kończą się jak należy, ale zaczynają byle jak.

Dla większości bukmacherów funkcjonujących w sieci podstawowym językiem jest oczywiście angielski. Nie wyobrażam sobie, aby William Hill – najbardziej brytyjska z brytyjskich firm działających w tej branży – zrezygnował z who, what, how, where, when, do i innych słów, bez których nie da się zadać pytania.
Na stronach dostępnych także w języku polskim nie brakuje zaimków pytających „kto”, „co”, „jak”, gdzie”, „kiedy” i jeszcze kilku innych. Na kilku brakuje natomiast partykuły „czy”. To dziwne, bo bardzo często odnoszę wrażenie, że osoby odpowiedzialne za treść w naszej części www lepiej znają język angielski niż polski. Nigdy nie zapominają o do na początku zdania pytającego, natomiast rzadko pamiętają o „czy”.
Oto kilka dowodów tylko z ostatnich dwóch tygodni:
–  Rozpędzona Wisła gładko rozprawi się z beniaminkiem z Niecieczy?
Wisła przedłuży dobrą passę?
Poznamy mistrza we wtorek?
Królewscy postawią na Etihad krok w stronę wielkiego finału?
Bayern podpije Madryt?
Juergen Klopp będzie spać spokojnie po wizycie w Hiszpanii?
Królewscy obronią Twierdzę Bernabeu?
Liverpool odwróci losy dwumeczu?
Nie wiem, może wydaje się im, że wystarczy wymyśleć zdanie oznajmujące, potem kropkę zastąpić pytajnikiem i już gotowe?
Polszczyzna jest językiem fleksyjnym, czyli takim, w którym funkcję wyrazu w zdaniu określa nie jego pozycja, lecz końcówka wynikająca z odmiany przez przypadki, rodzaje itp. Nie trzeba tego od razu uczyć się na pamięć, sam to teraz przepisuję ze słownika; wystarczy zapamiętać, że szyk zdania można określić dość dowolnie, choć ta dowolność jest nieco ograniczona przez normę.
Wspominam o tym, ponieważ przed meczem Real Madryt – Manchester City jeden z portali kusił klientów pytaniem: „Już Ronaldo w składzie?”. W tym przypadku nawet partykuła „czy”, gdyby odzyskała należną jej pozycję w zdaniu pytającym, nie uratowałaby tego hasła – bo zdaniem tego nazwać nie można – przed zarzutem niepoprawności. Szyk nadal pozostawiałby wiele do życzenia.
Koledze, który podsunął mi dzisiejszy temat, radzę, aby adresy portali bukmacherskich jak najszybciej usunął z ulubionych. Jeśli będzie przegrywał, wcześniej czy później jego żona dopatrzy się dziury w rodzinnym budżecie. Jeśli dużo wygra, to urząd skarbowy – wbrew unijnym wytycznym – przychód z zakładów na portalach zagranicznych uzna za nielegalny i opodatkuje według widzimisię (jaka szkoda, że to słówko się nie odmienia!) urzędnika. A wygra czy przegra, naczyta się tych okaleczonych pytań i jeszcze kiedyś uzna je za normę.