czwartek, 28 kwietnia 2016

Glejt za przecinek

Napisał do mnie pan Artur. Pan Artur jest naczelnikiem oddziału w mojej ulubionej instytucji, czyli Straży Miejskiej m. st. Warszawy. Dlaczego ulubionej, wyjaśniłem tu. Tam z kolei czepiałem się kolegów, którzy spoufalają się czy to ze sportowcami, o których opowiadają, czy z rozmówcami. Ja z panem Arturem spoufalam się tylko trochę. Nie dlatego, że imiennik, lecz dlatego, że w tym negatywnym kontekście (w pozytywnym piszę zbyt rzadko; stanowczo muszę się poprawić) być może wolałby jednak nie po nazwisku.

Od czasu, kiedy odesłałem Straży Miejskiej pismo pełne błędów językowych, minęły prawie dwa miesiące. Nie wiem, jak długo list zalegał na poczcie, nie mam pojęcia, na czyich biurkach nabierał potem mocy urzędowej, nie chcę zgadywać, ilu strażników parkingów uznało, że w ogóle nie warto zawracać sobie głowy obywatelem Rolakiem, chyba że znów się podłoży i zostawi auto w miejscu niedozwolonym.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zastanawiam się tylko, jakie kompetencje językowe trzeba mieć, aby pracować w Straży Miejskiej i w jej imieniu korespondować z petentami. Przecież zdarzają się tak upierdliwi jak ja. A ja – jak wiadomo – czepiać się lubię za najbłahszy przecinek. Pomyślałem – ciągle mam nadzieję, że nie pochopnie – że wykształcenie średnie wypadałoby mieć. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale język polski – mimo wielu reform i pseudoreform systemu edukacji – z matury chyba nie wypadł, prawda?
Na stronie internetowej Straży Miejskiej chciałem sprawdzić, czy od kandydatów na funkcjonariuszy wymagana jest matura. Tej informacji nie znalazłem, bo utknąłem w zakładce „Rekrutacja”. Przed wyrazem „lub” wypatrzyłem przecinek. Miał takie samo prawo tam stać, jak mój samochód pod znakiem opatrzonym tablicą T-24. Sam tego przecinka nie mogłem odholować, więc wzywam Straż Miejską, aby zrobiła to na swój koszt. To jej przecinek.
Pan Artur – lepiej przyznać się późno niż wcale – napisał to pismo nie tyle do mnie, co do mojej wiadomości. Poinformował panią Małgorzatę (jeszcze raz przepraszam za poufałą formę narracji, ale już mi się nie chce przerabiać tego tekstu), czyli Kierownika Referatu ds. Wykroczeń, i mnie przy okazji, że (uwaga, pisownia oryginalna):
„W związku z wejściem w życie Zarządzeniem Komendanta nr. 4/2016 z dnia 08.03.2016r. w sprawie Regulaminu Wewnętrznego Straży Miejskiej m.st. Warszawy w załączeniu przekazuję pismo pana Artura Rolaka celem dalszego wykorzystania”.
Nie śmiem przypuszczać, że Zarządzenie Komendanta (nie mam też odwagi nie użyć wielkich liter) zostało wydane z mojego powodu. Przecież tekst na blogu „wywiesiłem” pięć dni wcześniej, list wysłałem w tym samym czasie, a po drodze był jeszcze weekend.
Mam natomiast ochotę wytknąć panu Arturowi wszystkie błędy, które popełnił w trzech wierszach i zaledwie 229 znakach (z akapitem i spacjami włącznie).
1. „Zarządzeniem” wchodzi w życie w terminie wskazanym przez pana komendanta, ale w tym przypadku zawsze w dopełniaczu (czyli „Zarządzenia”).
2. Po skrócie „nr” nie stawiamy kropki, ponieważ kończy się ostatnią literą pełnej formy mianownikowej.
3. Pod dacie, a przed „r.”, należy wcisnąć klawisz spacji.
„Celem dalszego wykorzystania” brzmi strasznie. Nie dlatego, że wszystko, co napisałem, mogłoby być wykorzystane przeciwko mnie. Tę formę słowniki tolerują, przyklejając jej jednak łatkę urzędowej. Proponuję bardziej literacką „w celu”, która przecież nie godzi w powagę urzędu, a mogłaby ocieplić wizerunek Straży Miejskiej.
Czasy takie, że wszystko kosztuje. Jak, waszym zdaniem, Straż Miejska powinna mi się odpłacić za korepetycje? Mam wystawić fakturę za dwie lekcje? Zaproponować barter i zwrot kwoty mandatu (czort z odsetkami i punktem karnym)? A może wystąpić o glejt, który zwolniłby mnie z jednego mandatu w przyszłości?

czwartek, 21 kwietnia 2016

Szczęście pana Andrzejka

Siedzę sobie teraz w Stuttgarcie. Raz oglądam tenis przez szybę biura prasowego, raz bez szyby, to znów siedzę w salce konferencyjnej i nie mogę się nadziwić, jak strasznie ci niemieccy dziennikarze są zacofani. Wszyscy – i starsi ode mnie, i młodsi – zwracają się do tenisistek per „Sie” (wielka litera nie jest oznaką szczególnego szacunku; w tym języku wielką literą zaczyna się każdy, choćby najbardziej pospolity rzeczownik).

Pytają, jak się pani grało, dlaczego pani przegrała i jakie plany ma pani po tej porażce. Siedzę, słucham i nawet nie próbuję sobie wyobrażać, jak taka konferencja prasowa wyglądałaby w Polsce. Nie próbuję, bo wiem. Agnieszko to, Jurku tamto – tak nasi dziennikarze zwracają się do sportowców. Ja też, ale tylko do tych, których znam od czasu, kiedy byli jeszcze juniorami, i na zasadzie oczywistej wzajemności.
Rok temu pisałem o tym na blogu („Herr Motyl”) i wielokrotnie irytowałem się na Twitterze, gdy reporterka lub reporter zwracali się do sportowców po imieniu, podczas gdy ci odpowiadali im per „pani” i „pan”. Trzeba nie mieć słuchu albo kindersztuby (proszę wybaczyć, ale po niemieckim przykładzie na wstępie ten zwrot wydał mi się najbardziej odpowiedni), aby nie zauważyć, jak bardzo to zgrzyta.
W polskich mediach, a szczególnie w telewizji, rozpanoszyła się maniera komentowania po imieniu. W tenisa grają wspomniani Agnieszka i Jurek (jeśli „tyka” ich ekspert, który też był zawodnikiem i spotykał się z nimi na korcie, to mnie to nie razi), piłkę kopią Robert, Kuba i Arek, w bramce stoi Wojtek na zmianę z Łukaszem, na stadionach lekkoatletycznych medale zdobywają Anita, Tomek i Piotrek, a zimą o emocje dbają głównie Justyna i Kamil.
Wydaje mi się – i chyba nie jestem w tym odczuciu odosobniony – że komentator nie powinien demonstrować na antenie zażyłości ze sportowcami. Telewidza to nie interesuje. Pomijam już fakt, że trudniej zdobyć się na słowa obiektywnej krytyki (przykłady czysto teoretyczne: „Agnieszka wypuściła z rąk już niemal wygrany mecz”, „Robert jest bez formy”, „Wojtek popełnił juniorski błąd”, „Justyna jest cieniem samej siebie z poprzedniego sezonu” itp.). Przede wszystkim takie spoufalanie się jest mało eleganckie.
Kiedy zwróciłem na to uwagę jednemu z moich znajomych, odparł, że przecież Anglicy i Amerykanie też mówią „you”. A jak mają mówić? Czy naprawdę trzeba przypominać, że druga osoba liczby pojedynczej i mnogiej oraz zwrot grzecznościowy „pan”, „pani” i „państwo” mają identyczną formę, a o znaczeniu „you” decyduje kontekst?
Jeśli macie wątpliwości, spróbujcie posłuchać komentarza na przykład w BBC. Co roku dla przyjemności oglądam w tej stacji kilka meczów tenisowych. Andy Murray pozostaje dla sprawozdawców Andy’m Murrayem, Roger Federer Rogerem Federerem, a Serena Williams Sereną Williams. Andy’m, Rogerem i Sereną są najwyżej dla Borisa Beckera i Tracy Austin.
Na tę chorobę cierpią w Polsce nie tylko dziennikarze sportowi, choć w naszym przypadku jej przebieg jest najcięższy, a rokowania marne. Wielokrotnie słyszałem, jak reporterzy „niusowi” zwracali się do rozmówców „panie Krzysztofie” albo „pani Barbaro” zamiast „panie poruczniku” czy „pani dyrektor”. Dlaczego nie „panie Krzysiu” i „pani Basiu”? Nie krępujcie się, będzie jeszcze milej.
Chyba tylko dziennikarze polityczni są uodpornieni na ten wirus. Oni nadal zaczynają od „panie prezydencie”, „pani premier”, „panie marszałku”, „pani minister”… Panie Andrzejku, pani Beatko – wy to jednak macie szczęście!



czwartek, 14 kwietnia 2016

Bardzo obcy język obcy

Na Twitterze rozgorzała dyskusja, jak prawidłowo wymawiać nazwisko Kevina. Nie tego, co sam w domu, lecz De Bruyne’a, czyli tego, który strzelił jedynego gola w meczu Ligi Mistrzów. Niby ważnego, bo dającego jego drużynie pierwszy w historii awans do półfinału, ale gol to gol. Ciekawszy wydał mi się późniejszy spór językowy.

Niderlandzki nie należy do moich ulubionych – po pierwsze nie rozumiem ani słowa, a po drugie moje gardło za bardzo cierpi, gdy próbuję wychrypieć najpierw „Goedemorgen”, a potem „Eee, het heeft geen zin”. Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi klimaty słowiańskie – tych języków będę się trzymał i o nich trochę się powymądrzam.
Całkiem niedawno polscy piłkarze ręczni zakwalifikowali się do turnieju olimpijskiego w Rio de Janeiro (Słowacy napisaliby, że w „Riu”). Trzy mecze, trzy zwycięstwa, wszyscy zadowoleni, tylko ja jakiś grymaszący. Pewnie nie byłbym sobą, gdybym chociaż trochę nie pomarudził... Dwóch komentatorów na zmianę wymawiało nazwisko najlepszego zawodnika reprezentacji Macedonii – raz był to „Lazarow”, raz „Łazarow”. Może nawet przez „v” na końcu, ale tego akurat nie było słychać. Jugosławia się rozpadła, każdy z jej narodów poszedł swoją drogą i posługuje się już własnym językiem. Tylko w chorwackim i słoweńskim jak nie było, tak nie ma głoski ł", natomiast Macedończycy, Serbowie, Czarnogórcy i Bośniacy potrafią ją wymówić i wiedzą, jak zapisać.
Potrafią to również narody byłego Związku Radzieckiego. Ponieważ tenis jest mi najbliższy, posłużę się przykładem z kortu. Ostatnio rzadko słychać o wyczynach Ołeksandra Dołgopołowa, więc komentatorzy mają mniej okazji do popełniania błędu. Są bowiem tacy, którym chyba nigdy nie udało się powiedzieć „Dołgopołow”, natomiast zawsze chwalą lub ganią „Dolgopolowa”.
Swietłana Kuzniecowa osiągnęła w tenisie znacznie więcej, jej nazwisko jest lepiej znane, co jednak nie znaczy, że nie da się czegoś w nim przekręcić. Da się – niektórzy komentatorzy uparcie robią z niej „Kuźniecową”. Może mają podświadome skojarzenia, że jeśli Rosjanka potrafi uderzyć piłkę nie tylko celnie, ale też mocno jak młotem, to trenuje w kuźni?
Podobne skłonności do zmiękczania wymowy nazwisk mają komentatorzy lekkiej atletyki. Język czeski nie jest wcale taki miękki, jak go malują. Pavel Maslak całkiem szybko biega na 400 metrów. 45 sekund to dość czasu – a trzeba jeszcze dodać prezentację zawodników przed startem i omówienie wyników, gdy miną linię mety (biegacze, nie wyniki) – aby kilka razy z Maslaka zrobić „Maślaka”.
Z czeskim w ogóle jest problem. Wielu komentatorów, a za nimi wielu kibiców, nie wie, kiedy „s”, a kiedy „sz”; kiedy „c”, kiedy „cz”; „r” czy może jednak „rz”. W efekcie słyszymy o „Tomasie” Berdychu, choć to przecież Tomasz. „Lukasów” też niby u nich dostatek, a jednak żadnego, bo każdy przedstawia się jako Lukasz.
Po rosyjsku mówię jako tako, po czesku i słowacku wcale. Często nie wiem, jak po polsku wymówić albo napisać jakieś nazwisko, więc sprawdzam to na stronach internetowych odpowiednich federacji tenisowych. Nie ma takiej litery, zapisanej nawet w „grażdance”, której nie dałoby się przyporządkować polskiego odpowiednika.
Nie pytajcie mnie jednak - proszę! - o Kevina De Bruyne’a. O Eda de Goeya (zwróćcie uwagę, że Belgowie życzą sobie „De”, a Holendrom wystarcza „de”) tym bardzej...
PS. Wiem, bo widzę, że nie wszyscy przeczytaliście poprzedni odcinek o telewidzu na procencie. Obiecuję – tam nie ma słowa o językach obcych.

czwartek, 7 kwietnia 2016

Telewidz na procencie

– I zdanżam na czas, proszę pana.
– Zdążam!
– No właśnie, i pan zdanża.
Przypomniałem sobie ten dialog z filmu „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, aby uprzedzić ewentualne zarzuty, że już kiedyś o tym pisałem. Oni, czyli komentatorzy, stale się powtarzają, to i ja mogę od czasu do czasu.

Wielu dziennikarzy, coraz częściej odnoszę takie wrażenie, zakochało się w zwrocie „na ryzyku”. Nigdy nie powiedzą i nie napiszą, że piłkarz, tenisista czy inny sportowiec zagrał ryzykownie, że podjął ryzyko albo po prostu zaryzykował. Nie – oni chcą przekonać słuchaczy i czytelników, że w calej polszczyźnie jest tylko jeden przyimek – „na”, ich zdaniem, jest dobry na wszystko.
Wybaczcie krótką dygresję, ale na wszelki wypadek muszę przypomnieć, że wszystkie przykłady są z życia, czyli z mediów wzięte. Nigdy nie podaję nazwisk, choć były takie prośby, bardzo rzadko nazwy redakcji, bo chodzi mi nie o wytykanie palcami błądzących, lecz popełnianych przez nich błędów.
Nieco złośliwie dodam, że anonimowi, ale jednak bohaterowie tego blogu, błądzą „na konsekwencji” – albo „na uporze”, jak kto woli – godnej lepszej sprawy. Od piłkarza, który wszedł na boisko z ławki rezerwowych, wymagają, aby biegał szybciej od partnerów i rywali, bo przecież biega „na większym zapasie energii”.
Do wyobraźni kibiców najgłośniej przemawiają zawodnicy ofensywni. W każdej drużynie muszą jednak być także i tacy, którzy w zakresie obowiązków mają przede wszystkim działania obronne. Ci mogą liczyć najwyżej na uznanie trenerów, bo trybuny rzadko doceniają ich trud. Komentatorzy zresztą też. Jeśli o napastniku powiedzą, że zagrał „na fantazji”, to jest to zwykle komplement; jeśli o obrońcy lub bramkarzu, często brzmi to jak zarzut.
Skoro o bramkarzu mowa... Na zakończenie przygotowałem taki cytat, po którym nie będę miał nic do dodania. Już teraz nalewam sobie lampkę czegoś dobrego (jeszcze nie ma 22:00, więc nie mogę zdradzić szczegółów), aby po postawieniu ostatniej kropki i wciśnięciu ostatniego „entera” wznieść toast za zdrowie sprawozdawcy. „Widzicie państwo, na jakim procencie interweniuje bramkarz” – odwołał się do naszej spostrzegawczości.
Okulary noszę na co dzień. Alkomatu używam tylko wtedy, gdy muszę. Raczej nie w domu. Chyba przyznacie, że słuchanie niektórych komentatorów nie sprzyja abstynencji...