„W Polsce już tak jest, że jak się pomylisz, to wszyscy to
zauważą. A jak błyśniesz, to nikt cię nie pochwali. Bo łatwo siedzieć z kawką
przed telewizorem” – usłyszałem siedząc przed telewizorem z kawą. Nie z kawką,
bo nie lubię zdrobnień, a kawę wolę dużą niż małą. Mimo że z wrażenia się
zakrztusiłem, to jednak postanowiłem pochwalić.
To prawda, że jak się komentator pomyli, to ja
to sobie zapisuję, a potem opisuję na blogu. Właśnie po to mam ten blog. Przyznaję
również, że ten dziennikarz, który wyżalił się koledze ekspertowi podczas
transmisji, jest jednym z moich największych sojuszników. Mało kto tak dba o to,
żeby nie zabrakło mi tematów.
Opanowałem krztuszenie, wytarłem pilota
zachlapanego kawą i jeszcze bardziej wytężyłem słuch. Z notesem w lewej i
długopisem w prawej dłoni czekałem, aż komentator wreszcie błyśnie, żebym mógł go
pochwalić przed całą Polską. Niech chociaż raz będzie inaczej!
Jednak nie będzie, nie w tym przypadku. Podczas
tego meczu, a potem jeszcze kilka razy podczas jednego weekendu – kolejność
chronologiczna – dowiedziałem się od tego komentatora, że „zawodnik dobrze opanował piłkę”. Ciekawe
odkrycie, bo czy można opanować ją źle, jak na przykład język polski?
„Drużyna ma coraz mniej czasu”. Nowy Einstein? Nowa teoria względności? Czy kiedykolwiek jakakolwiek drużyna miała tego czasu coraz więcej?
Sytuacja w tabeli jest skomplikowana, bo „inne drużyny jeszcze grają swoje
mecze”. Wiele razy o tym pisałem, że chciałbym wreszcie zobaczyć, jak grają
mecze cudze, lecz wciąż nie mogę się doczekać.
„Pierwsza porażka X pod trenerem Y” – uff, całe szczęście,
że powiedział tak o drużynie, nie o zawodniczce, bo to mogłoby się skończyć
przeniesieniem meczów komentowanych przez niego na porę zarezerwowaną dla
programów dozwolonych od lat 18.
„Drużyna X pokonuje Śląska Wrocław”. Czasownik „pokonać”,
proszę szanownego kolegi, gra w jednej drużynie z biernikiem (kogo?, co?), zaś
dopełniacz (kogo?, czego?) występuje w zespole przeciwnym, a zatem pokonać
można Śląsk (Górny lub Dolny), nie Śląska (ani Górnego, ani Dolnego).
„Piłkarz, który mocno zniknął”. Tego cytatu nie
skomentuję. Żeby komentować, trzeba najpierw zrozumieć, a ja nie mam pojęcia,
co autor miał na myśli.
Do momentu, kiedy komentator ogłosił, że „na siedząco by
padła bramka”, jeszcze miałem wątpliwości ocierające się o wyrzuty sumienia –
pisać, nie pisać... Naraził jednak moje zdrowie, a może nawet i życie, bo jak
siedziałem, tak padłem na siedząco. Podniosłem się z podłogi zawadziwszy głową
o stolik, rozlałem resztki niedopitej kawy (na szczęście już całkiem zimnej) i
spojrzałem na ekran. Bramka - dumna i wyprostowana - wciąż stała.
Nie twierdzę, że to jest najgorszy komentator, jakiego
słucham kilka razy w tygodniu, bo nie jest. Ponieważ jednak zgłosił się do tego
odcinka „Polisza” na ochotnika, to wykorzystam – choć już w skrócie – resztę
notatek zrobionych przez jeden (podkreślam!) weekend. Ten sprawozdawca wcale
nie błyszczy na tle tych, którzy również mówią o „awansowaniu dalej” albo „te
spotkanie”. Jest natomiast bardziej konsekwentny od innych. Przez cały mecz
potrafi nie powiedzieć „strzelec” czy „zdobywca” gola. U niego wszystkie gole
mają „autorów”.
I on, i inni chwalą piłkarzy, którzy rozgrywają akcje „na
dużym spokoju”, i ganią, jeśli robią to „na niepotrzebnym ryzyku”. Mnie nie pozostaje
nic innego, jak spokojnie zaparzyć kolejną kawę. To prawda, że łatwo rozsiąść
się przed telewizorem, ale potem słuchać tego wszystkiego już jakby trochę
trudniej…