Są takie chwile, kiedy zgadzam się z Nikodemem Dyzmą
i Krystyną Pawłowicz (tylko proszę nie podejrzewać, że ja podejrzewam, że oni
są w zmowie). I literacki prezes Rady Ministrów, i posłanka nosząca w torebce
buławę premierowską zgodnie żądali od cudzoziemców, aby w Polsce mówić po
polsku. Proszę pozwolić na powtórzenie – popieram!
Popieram Nikodema Dyzmę i Krystynę Pawłowicz tym
bardziej stanowczo, im więcej czasu spędzam przed telewizorem. Coraz częściej
dochodzę do wniosku, że nowe odbiorniki powinny być sprzedawane w opakowaniach
z wyraźnym ostrzeżeniem, czym to grozi (zupełnie jak papierosy). Grozi
mianowicie tym, że anglicyzmy wypierają z mediów poprawną polszczyznę (taka
lingwistyczna wersja prawa Kopernika). Jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat bohater
„Poszukiwanego, poszukiwanej II” zacznie badać zawartość języka polskiego w
języku polskim, bo – gołym uchem będzie słychać – media przestaną być nawet
polskojęzyczne.
Z wycieczki do świata filmu i polityki wróćmy
na ziemię, czyli na korty i boiska. Współczuję tenisistkom i tenisistom – w
przeciwieństwie do zarobków, których zazdroszczę – że muszą tak się oklejać
plastrami, aby w trakcie gry nie rozsypać się na kawałki. Współczuję też sobie
i innym telewidzom, że musimy wtedy słuchać o „otejpowanych” rękach i nogach.
Współczuję mojemu prawemu uchu. Lewe, podejrzewam, podczas transmisji telewizyjnych ostentacyjnie zajmuje się czymś
innym, na przykład rozmową przez telefon (jeszcze nie mówi, ale uważnie słucha). Prawemu współczuję zawsze, gdy dowiaduje się, że tenisistka zagrała „halfwoleja”.
To tylko kwestia czasu, kiedy komentator
pochwali tę samą zawodniczkę, ponieważ wcale nie tak dawno temu jeszcze nie
radziła sobie z tym uderzeniem. Powinniśmy więc docenić, że „progresuje”.
„Progresować” mogą oczywiście wszyscy sportowcy (politycy też by mogli, ale
albo nie chcą, albo my ich starań nie doceniamy), lecz najczęściej – tak mi
podpowiada prawe ucho – robią to tenisiści i piłkarze (ci nawet hurtem).
Sprint kojarzy mi się – czy wam również? –
przede wszystkim z lekką atletyką. Gdy oglądam zawody w tej dyscyplinie, aż się
dziwię, że można tak po prostu tylko biegać. Raz po prostej, kiedy indziej
dookoła stadionu, ale jednak zwyczajnie biegać. Kiedy bowiem zamienimy lekką
atletykę na piłkę nożną i jednego komentatora na innego, nagle dwudziestu
facetów zaczyna „sprintować”.
„Sprintują” wszyscy. Jedni szybciej, drudzy
wolniej, ale wszystkim chodzi z grubsza o to samo: każda drużyna chce
„liderować”. Kopią więc na potęgę – jak nie piłkę, to rywala. Gdy piłkę stracą,
od razu próbują ją odzyskać, „presując” już na połowie drużyny przeciwnej.
Zrobią wszystko, aby „pas” nie dotarł zwłaszcza do najlepszego napastnika. Aż
mnie korci dodać „do adresata”, więc dodaję. W każdym zespole jest zawodnik,
który to wszystko powinien robić najlepiej ze wszyskich albo chociaż dawać dobry
przykład kolegom. Nie każdy się do tego nadaje, bo „kapitanować” trzeba umieć.
Żałuję, że tym tropem nie poszli dziennikarze zajmujący się
wojskiem. Wtedy byśmy poczytali i posłuchali o „majorowaniu”,
„podpułkownikowaniu” i tak dalej. Osobiście waham się między „sierżantowaniem”
a „kapralowaniem”, choć „plutonowanie” też kusi.