czwartek, 26 listopada 2015

50 razy pod rząd

Nie jestem Julio Cortazarem. Nie mówię, a tym bardziej nie piszę po hiszpańsku. „Gry w klasy” nie przeczytałem nawet po polsku, choć – daję słowo – próbowałem. Tak mi się teraz skojarzyło, że mój blog jest trochę jak ta książka – kolejne wpisy, podobnie jak rozdziały powieści Argentyńczyka, można czytać w dowolnej kolejności. I tyle byłoby tych podobieństw.

To już 50. odcinek „polisza”. To chyba dobry pretekst, aby nie szukać dziś nowego tematu, lecz zrobić przegląd dotychczasowych wpisów. Wczoraj jeszcze lepszy powód do tego remanentu dała mi lektura naprawdę poważnego i opiniotwórczego magazynu, bardzo odległego od tych, w których trzyzdaniowy podpis pod zdjęciem paparazziego uchodzi za reportaż.
W wywiadzie z osobą (płci nie ujawniam, bo może sami natkniecie się na ten tekst i też zwrócicie na to uwagę) będącą mecenasem sztuki przeczytałem: „trzy razy pod rząd”. Jeśli tak mówi przedstawiciel(ka) elity kulturalnej narodu... Rozmowa była zapewne autoryzowana, co świadczy o tym, że to wspólny błąd rozmówcy (-czyni) i dziennikarza.
Zwrot „pod rząd” to przecież rusycyzm czystej krwi. Zapożyczeń z języka Putina – ups, przepraszam, miało być Puszkina – jest oczywiście znacznie więcej, o czym wspominałem w styczniu i palcem wskazałem winnego. Rusycyzmy tak głęboko wrosły w polszczyznę, że coraz rzadziej są dostrzegane i wytykane, a próby ich wypielenia przypominają walkę z chwastami. Znacznie łatwiej wskazać i wyrwać germanizmy i anglicyzmy.
Innym razem pisałem, że język obcy może nam pomóc zrozumieć zasady rządzące językiem ojczystym. Chyba każde dziecko wie, kiedy powiedzieć „how much”, a kiedy „how many”, jeśli jednak spytać dorosłych – dziennikarzy, sportowców, polityków, biznesmenów, kogokolwiek – na czym polega różnica między rzeczownikami policzalnymi a niepoliczalnymi, to chyba większość zrobi wielkie oczy albo wzruszy ramionami. Kiedy mówimy o liczbie, a kiedy o ilości, wyjaśniałem kilka razy, więc zainteresowanych odsyłam na przykład tam.
Jak wskazuje podtytuł bloga, znęcam się nie tylko nad dziennikarzami sportowymi, ale – z oczywistych względów – im poświęcam najwięcej uwagi. A jakże, mam nawet kilku „ulubieńców” (nie wiem, czy w tym przypadku cudzysłów nie powinien być przynajmniej podwójny), których „tfurczość” przy mikrofonie sprawia mi największą przykrość. Są też takie grupy błędów, które irytują mnie bardziej niż inne i zapewne jeszcze nieraz do nich wrócę. Jeśli ktoś chciałby przypomnieć sobie o nich już teraz, to polecam:
- „Herr Motyl”,
Jeśli przy okazji przeczytacie kilka innych odcinków, które przegapiliście, będzie mi bardzo miło. Byle tylko nie wszystkie „pod rząd”!

czwartek, 19 listopada 2015

Paradoks Rolaka

W zeszłym tygodniu pozwoliłem sobie wspomnieć o wyrażeniach urągających nie tyle normom językowym, co zdrowemu rozsądkowi. Dziś chciałbym dorzucić kilka słów o mijaniu się z logiką, ale widzę, że wielu z was ma małą zaległość w lekturze. Jeśli jednak już wiecie, o co chodzi w „Żółtej kartce wysłanej esemesem”, zapraszam na ciąg dalszy.

Bardzo często komentatorzy sportów wszelakich – od piłki nożnej po dyscypliny absolutnie niszowe – przekonują nas, że „jeśli zawodnik (drużyna) chce marzyć o zwycięstwie, to musi zagrać lepiej”. Otóż – pragnę pocieszyć zarówno tego zawodnika, jak i każdą inną drużynę – wcale nie musi. Bo o zwycięstwie może marzyć każdy – i ten, kto gra dobrze, i ten, co średnio, i ten, co potrafi wyłącznie patałaszyć.
Może ktoś nazwie to kiedyś „paradoksem Rolaka” (ja jeszcze nie mam aż takiej śmiałości), ale wydaje mi się, że im gorzej ktoś gra, tym bardziej może – a nawet powinien! – marzyć o zwycięstwie. Posłużmy się konkretnym przykładem: gram w tenisa z Novakiem Dżokoviciem. On chyba/raczej* ma prawo poważnie myśleć o zwycięstwie i nie musi napędzać forhendu marzeniami. Ja natomiast, obawiam się, choćbym zagrał najlepiej jak potrafię, to i tak go nie pokonam. Czy ktoś jednak może mi zabronić marzyć o takim zwycięstwie? Nie – ani Dżoković, ani komentator, ani nawet moja ulubiona komentatorka (Joasiu, ukłony!).
Przepraszam – musimy zrobić krótką przerwę, bo jednak się rozmarzyłem (dobrze, że nie rozmazałem). Pójdę tylko dolać czegoś, co ma dobry wpływ na poziom endorfiny w moim organizmie (dla wątpiących: tylko czyta się „organiźmie”, pisze się przez „z”).
Mam jeszcze jeden przykład braku logiki w wywodach komentatorskich. Przed każdym dużym turniejem piłkarskim – mistrzostwami świata albo mistrzostwami Europy – słyszymy, że jakaś reprezentacja jest lub powinna być uważana za faworyta, bo zdobyła tytuł mistrzowski trzy, a może nawet pięć razy. Jeśli niedawno, to w porządku, jeśli jednak 10, albo 15 lat temu czy wręcz w poprzednim stuleciu, to co z tego? Tamci piłkarze już dawno nie grają, mogą być najwyżej trenerami albo prezesami (lecz nie prezydentami federacji, co wytłumaczyłem tutaj). A gdyby nawet grali, to czy daliby radę choćby przeciętnej drużynie klubowej? Nie, nie daliby.
Uznanie jakiejkolwiek drużyny za faworyta tylko z powodu zasług sprzed lat kilkunastu lub kilkudziesięciu mówi nie tyle o jej dużych możliwościach, co o niskim potencjale dziennikarza. O jego niekompetencji konkretnie. Przed przyszłorocznym Euro wolałbym usłyszeć, że Polska jest jednym z kandydatów do medali, bo ma Roberta Lewandowskiego i kilkunastu innych bardzo dobrych piłkarzy, a nie dlatego, że w 1974 i 1982 roku stała na podium mistrzostw świata.
Medalistami mistrzostw Europy były kraje, których już nie ma, co cieszy mnie niezmiernie i wcale nie mam na myśli Jugosławii. Były nawet mistrzami, więc może powinny być zaliczane do grona faworytów? Przesadziłem? No może trochę…

* niepotrzebne skreślić

czwartek, 12 listopada 2015

Zółta kartka wysłana esemesem

Wytykam komentatorom błędy fleksyjne, składniowe, słownikowe, frazeologiczne, stylistyczne i logiczne. O merytorycznych i ortograficznych nie wspominam, bo pierwsze telewidzowie wychwytują szybciej i sprawniej ode mnie, a drugich nie słychać. Dziś o wypowiedziach zgodnych z normami języka polskiego, ale na bakier ze zdrowym rozsądkiem.

„Czy dwie czerwone kartki dla rywali wam pomogły?” – zapytał reporter zawodnika drużyny, która kończyła mecz w przewadze liczebnej. Piłkarz poważnie się zastanowił i odparł, że tak. Szkoda, że tę okazję zmarnował tak samo jak – nie przymierzając – „stuprocentową szansę zdobycia gola”. Gdyby bowiem odpowiedział, że nie, albo gdyby choć trochę się zawahał, to postawiłby dziennikarza w niezręcznej sytuacji.
„Jak bardzo wam zależy, żeby zająć pierwsze miejsce w grupie?” – czyżby drugi reporter oczekiwał odpowiedzi, że nie bardzo, że tylko trochę albo nawet wcale? „Czy cieszysz się, że mecz odbędzie się w twoim rodzinnym mieście?” – pytał inny. Pomijam irytujące nie tylko mnie zwracanie się do sportowca po imieniu; zastanawiam się, co zawodnik miał odpowiedzieć. Że nie, że raczej się smuci?
Czy pytania, na które odpowiedzi są aż tak oczywiste, wnoszą cokolwiek do rozmowy? Gdyby zamiast nich stacja wyemitowała reklamę, na pewno by zarobiła, a telewidzowie by nie stracili.
Kolejny komentator był uprzejmy zauważyć, że „gościom pomógł gol strzelony na 1:0”. Ja ani nie oglądam tylu meczów, ani nie znam się na piłce nożnej tak dobrze jak on, ale wydaje mi się, że zdobycie gola nie powinno zaszkodzić żadnej drużynie. Znam wprawdzie jeden wyjątek, ale to był mecz, w którym sam grałem, więc nie pokazywała go żadna telewizja i nikt go nie komentował. A szkoda...
„Piłkarz usłyszał ustne ostrzeżenie od sędziego” – powiedział sprawozdawca. Po co w ogóle dodał, że „ustne”? Czy można usłyszeć inne? Postanowiłem poszukać okoliczności łagodzących. Może dziennikarz oczekiwał, że arbitrowi nie będzie chciało się gadać z kimś, kto nie szanuje przepisów, i da mu ostrzeżenie na piśmie? Albo popędzi z duchem czasów i nadąży za postępem technologicznym. Dlaczego sędzia nie mógłby przesłać piłkarzowi ostrzeżenia drogą elektroniczną? Każdy kibic na trybunach i przed telewizorem mógłby zapoznać się wtedy z uzasadnieniem decyzji, co być może zapobiegłoby gwizdom i obelgom. Akurat obelgi powinny pozostać wyłącznie ustne, bo w przypadku pisemnych trudniej się tłumaczyć, że padły w afekcie.
O „niepotrzebnej stracie piłki” już kiedyś wspominałem. Wtedy jeszcze na wyrost napisałem, że „nie ja tracę, nie mój problem, więc już nie zastanawiam się, czy strata piłki, a nawet gola, może być potrzebna”. No i jeden z komentatorów lub ekspertów – przepraszam, dokładnie już nie pamiętam – sprawił, że jednak się zastanowiłem.
Takie kwiatki rosną nie tylko na piłkarskiej łączce. Sprawozdawcom tenisowym też zdarza się mówić o „niepotrzebnych błędach”. Poczekamy, zobaczymy – może kiedyś usłyszymy, że ktoś niepotrzebnie odpadł z turnieju?

czwartek, 5 listopada 2015

Po trupach innych przyimków

Nie pamiętam już, który to trener – może ktoś podpowie? – lubił poprawiać rozmawiających z nim dziennikarzy, że piłki nie można utrzymać „w boisku”, bo przecież gra się na boisku; na jego powierzchni, a nie głęboko w ziemi. Niestety zadarł z wiatrakami. Trenera w ekstraklasie nie ma już od dawna, natomiast krytykowany przez niego zwrot zyskuje nowych wyznawców.

Ja też już raz na ten temat wypowiedziałem się „W boisku na hali”, więc nie warto powtarzać tych samych argumentów. Tylko na wszelki wypadek przypomnę tym komentatorom, którzy wiedzą lepiej, że piłkarz wchodzi na boisko; na boisku gra w piłkę, więc tylko na boisku, jeśli oczywiście potrafi, może ją utrzymać.
Od czasu do czasu słyszymy także o piłkarzach będących „w rozgrzewce” albo narciarzach „w treningu”. O tym też już pisałem? Przepraszam, skleroza dysku twardego... Zmierzam do tego, że już zacząłem się poważnie zastanawiać, czy przyimek „w” nie zaczął przypadkiem żyć własnym życiem. Raz przyszło mi nawet do głowy, że postanowił zrobić karierę, idąc po trupach innych przyimków.
Uspokoili mnie komentatorzy, którzy ubogi krewny tego „w”, lekceważony, wręcz pogardzany przyimek „na” wzięli pod opiekę i zaczęli promować przy każdej okazji. Nie wiem, co z oni z tego mają; ja mam trochę śmiechu.
Przyzwyczaiłem się, że piłkarze biegają „na dużej szybkości”, chociaż samochodami jeżdżą z dużą, czasem nawet zbyt dużą prędkością. Inni, zwłaszcza obrońcy lub bramkarze, „interweniują na dużym ryzyku”. Te zwroty można usłyszeć naprawdę często, wystarczy oglądać transmisję – a niech tam! – na właściwej cierpliwości. Kiedyś być może zirytowałoby mnie zdanie o drużynie, która wysoko prowadząc, już tylko „spacerowała na dużym spokoju”.
Tak mnie komentatorzy ostatnio urobili, że nawet doceniłem „akcję napastnika na dużej fantazji”. Muszę doprecyzować – doceniłem nie zawodnika, lecz dziennikarza, że coś takiego przeszło mu przez gardło i mikrofon. Palnąć jakąś bzdurę, którą potem będą powtarzali inni, to też jest jakiś wyczyn. Teraz czekam na kogoś – piłkarza, siatkarza, szczypiornistę – aby zadebiutował w reprezentacji Polski „na dużej tremie”.
Przyznaję, że do pisania dzisiejszego felietonu zabrałem się trochę za późno i na sporym pośpiechu. Muszę już kończyć, bo zaraz kolejny mecz w telewizji. Obiecuję, że obejrzę na uwadze, aby nie przegapić tematu na przyszły tydzień.