czwartek, 28 maja 2015

Leje jak wół do karety

Tydzień temu uczestnicy debaty prezydenckiej weszli tu poza kolejnością. Stali bohaterowie tego blogu zapewne wybaczą i im, i mi, że musieli trochę poczekać na już zapowiedziany wątek o rozbijaniu związków frazeologicznych.

W dziennikarstwie sportowym... Stop! – dygresja zbyt długa, żeby ją upchnąć w nawias i jeszcze starannie opatrzyć interpunkcją. Jerzy Chromik... Wróć, jeszcze raz, od początku! Przez siedem lat i sześć miesięcy, co do dnia, pracowałem w „Expressie Wieczornym”, o czym na pewno już tu kiedyś wspominałem. Ostatnim kierownikiem działu sportowego tej gazety był właśnie Jerzy Chromik. Jurek bardzo lubił powtarzać, że nie ma dziennikarstwa sportowego, politycznego, miejskiego czy sensacyjnego – jest tylko dziennikarstwo albo dobre, albo złe.
W dziennikarstwie sportowym – przepraszam, Jurku (proszę zwrócić uwagę na użycie wołacza, który we współczesnej polszczyźnie czuje się coraz bardziej zaniedbywany), ale tak mi akurat teraz pasuje – chyba najczęściej rozbijanym związkiem frazeologicznym jest „twardy orzech do zgryzienia”. Dlaczego tak wielu moich kolegów mówi i pisze o „trudnym” orzechu – nie mam pojęcia. Niełatwym orzechem do zgryzienia jest na pewno owoc palmy kokosowej, lecz trudność tkwi nie tylko w jego twardości, ale i rozmiarze. W każdym razie wszystkie słowniki frazeologizmów podają „trudny orzech” jako przykład błędu.
Podobnie jest z poprzeczką. Każdy, kto choć raz przeszedł się po boisku lekkoatletycznym, na pewno zauważył, że poprzeczkę się zawiesza. „Wysoko stawiają poprzeczkę” chyba tylko ci, którzy w szkole wyłącznie kopali piłkę albo w ogóle byli zwolnieni z lekcji wuefu. A szkoda, bo – jak widać – dobry wuefista może być bliskim sojusznikiem polonisty. Jeśli zatem chcecie przed kimś postawić zadanie trudne, lecz możliwe do wykonania, to po prostu „wysoko zawieście poprzeczkę”.
A co się stanie, jeśli zadanie nie zostanie wykonane? Wielu komentatorów proponuje „najmniejszy wymiar kary”. Być może dlatego, że wymiar kojarzy im się z rozmiarem, a jeśli rozmiar, to oczywiście duży lub mały ze wszelkimi konsekwencjami stopniowania tych przymiotników. Kara (nie mylić z karanymi) lubi natomiast wymiar niski lub wysoki, najniższy lub najwyższy (zwłaszcza tego ostatniego każdy oskarżony chciałby uniknąć).
Już nie pamiętam, czy to w szkole podstawowej, czy już w liceum na przerwach bawiłem się z kolegą w rozbijanie i łączenie członów polskich przysłów. Dwa, z których byliśmy najbardziej dumni, zapamiętałem do dzisiaj: „Leje jak wół do karety” i „Baba z wozu na pochyłe drzewo”. Wprawdzie przysłowia to nie związki frazeologiczne, ale odpadły od nich niewiele dalej niż jabłko od jabloni, więc lepiej ich jednak nie mieszać.
Chyba że trochę się wam nudzi w pracy i akurat przyszło wam do głowy jakieś nowe przysłowie.

czwartek, 21 maja 2015

Chcę powiedzieć jedno


Od razu wyjaśniam – dzisiejsza debata wniosła do tego tekstu najwięcej, ale kilka przykładów jest efektem znacznie dłuższej obserwacji występów polskich polityków w polskich mediach. I piszę tylko o tym, jak mówią. A jak piszą? W Internecie znajdziecie sporo dowodów, że jeden kandydat na urząd Prezydenta RP lepiej od drugiego.

Żebyśmy mieli to już za sobą, od razu tłumaczę, dlaczego raz jest o Prezydencie, a innym razem o prezydencie. Otóż wielka litera przysługuje każdemu urzędowi jednoosobowemu, nie zaś konkretnej osobie sprawującej ten urząd.
Tytuł sam wpadł mi w ucho. Jeden z kandydatów powtarzał ten zwrot jak refren. Chociaż jestem mało muzukalny, to jednak wychwyciłem i zapamiętałem, ale też na wszelki wypadek zapisałem, żeby czegoś nie poplątać. Temat jest przecież tak delikatny, że wszystko, co napiszę dalej, może być wykorzystane przeciwko mnie. Nie wiem tylko przez kogo; przypuszczam, że raczej przez mniejszość pokonaną w najbliższą niedzielę.
Muszę przyznać, że obaj kandydaci nie wypadli wcale tak źle, jak można było podejrzewać. Mylić się jest rzeczą ludzką, także prezydencką, więc nie ustrzegli się błędów, dzięki którym ten wieczór nie był dla mnie czasem straconym.
Jeden pan poruszył „tą kwestię”, drugi przyjął „tą konwencję” i upomniał się o „tą naszą własność”. Trzeba jednak zauważyć, że ten trzeci przykład jest najbardziej podstępny, ponieważ litera „ą” w słowie „naszą” może wprowadzać w błąd. Prawda jest natomiast taka, że zaimek wskazujący „ta” w czwartym przypadku przyjmuje formę „tę”. Biernik jest jednak przypadkiem zagrożonym i nikt nie chce objąć go ochroną gatunkową.
„Pan na debacie mówił”... – zarzucił ten drugi. Pierwszy nie skorzystał z okazji do rewanżu, ponieważ politycy, a także komentatorzy polityki, przyzwyczaili nas do omawiania najważniejszych spraw państwa „na komisji”, „na Sejmie”, „na Senacie”. Udzieliło się to wielu działaczom sportowym, którzy lubią spotykać się „na zarządzie”.
„Sami państwo widzicie” – zwracali (i zwracają) się do słuchaczy nie tylko uczestnicy debaty, ale również dziennikarze wszelkich specjalności. To tak, jakby w cztery oczy odezwać się do rozmówcy „Sam pan (sama pani) widzisz”. Niezbyt elegancko, prawda? Skoro więc „Sam pan widzi”, to konsekwentnie „Sami państwo widzą”. Inna sprawa, czy wszyscy widzą to samo.
Na początku debaty obaj panowie pilnowali się, aby prawidłowo odmieniać liczebniki porządkowe. „W dwa tysiące dziesiątym” – twierdził jeden, „w dwa tysiące jedenastym” – odpierał drugi. Kiedy jednak temperatura polemiki wyraźnie się podniosła (nie żartujcie, że do góry; dziś żadnych pleonazmów nie odnotowałem), jeden z dyskutantów się zapomniał i rzucił coś o „dwutysięcznym siódmym”.
Prezydent Rzeczpospolitej, ktokolwiek by nim został, ma kłopoty z odróżnieniem rzeczowników policzalnych i niepoliczalnych (jak to łatwo zrobić, już kiedyś pisałem – http://polish-swoj-polish.blogspot.com/2014/12/jak-policzyc-niepoliczalne.html). Obaj kandydaci spierali się o „ilość miejsc pracy”, „ilość prezydentów i ministrów” czy „ilość spotkań z wyborcami”. „Liczba” byłaby nie tylko lepszą, lecz wręcz jedynie poprawną formą.
Grzech zmarnować taką okazję (stuprocentową – dodaliby moi koledzy mówiący i piszący o piłce nożnej) i nie zauważyć błędu popełnionego przez jedną z dziennikarek prowadzących tę debatę. Co z tym „Jedwabnym” – dociekała. Gdyby kandydaci nie znali wcześniej tematów polemiki, być może zaczęliby opowiadać o „Jedwabnym szlaku”. Chodziło jednak o miasto Jedwabne, które odmienia się tak samo jak Zakopane albo Wysokie Mazowieckie, a zatem „w Jedwabnem”, „w Zakopanem” i „w Wysokiem”.
Nie mylić z „wysokiem obcasem”.

czwartek, 14 maja 2015

Tuwim bezpośredni


Jeśli drugi tydzień z rzędu (nigdy „pod rząd”, bo to rusycyzm) znowu nie wspomnę o dziennikarzach i błędach najczęściej przez nich popełnianych, to pomyślicie sobie, że albo ja przestałem już w ogóle oglądać telewizję, albo (z zasady nie stawiamy przecinka przed „albo”, ale czasem trzeba) oni przestali się mylić. Nic z tych rzeczy – wracam do źródeł.

W niedzielę wydarzeniem medialnym był oczywiście wieczór wyborczy. Z ciekawości bawiłem się pilotem i skakałem po programach. Kiedy w jednej ze stacji usłyszałem, jak dziennikarz – a może raczej prezenter?; w każdym razie (nigdy „w każdym bądź razie”) bardzo popularny – zachęcał gości w studiu, aby „podnieśli ręce do góry”, uciekłem do ulubionego kanału sportowego. Jeśli bowiem podobnych zwrotów (to tautologia lub, jak kto woli, pleonazm) używa były sportowiec, a obecnie ekspert telewizyjny, to ręce mi opadają jakby mniej gwałtownie.
Od zawodowców należy wymagać więcej. Kolega-dziennikarz podesłał mi link do gazety, której nie czytam programowo. Na jej kolumnie sportowej ukazał się wywiad z dziennikarzem telewizyjnym przeprowadzony przez dziennikarza prasowego, a w nim taka odpowiedź: „Ludzie wstali i podnosząc ręce w górę, opuszczając je w dół, oddawali mu hołd”.
Od dziennikarzy trzeba wymagać nie tylko niepopełniania (rzeczownik odczasownikowy, czyli temat sprzed tygodnia; kilka dni temu natknąłem się nawet na „nic nie robienie”...) błędów gramatycznych, składniowych czy stylistycznych, ale również logicznych. Co powiecie na tak odkrywczą opinię wygłoszoną podczas meczu Ligi Mistrzów: „Wydaje mi się, że awansować może tylko jedna drużyna". Naprawdę? Skoro grają dwie, to czy mogą awansować obie?
Celem wszystkich awansów jest „wielki finał”. W przypadku piłkarskiej Ligi Mistrzów, bo o niej była mowa, wystarczyłby finał bez przymiotnika, ponieważ ani „mały”, ani tym bardziej „średni” nie jest przecież rozgrywany. Ta uwaga dotyczy także komentatorów tenisa. W tej dyscyplinie z meczami o trzecie miejsce mamy do czynienia tylko podczas igrzysk olimpijskich, więc raczej rzadko. W ogóle warto posłuchać rady Juliana Tuwima, aby unikać przymiotników, bo osłabiają znaczenie rzeczowników.
Finał, niezależnie od rozmiarów, niektórzy komentatorzy zaliczają do kategorii „meczów bezpośrednich” (dobrze przynajmniej, że nie „meczy”...). Co rozumieją pod pojęciem „meczu pośredniego”, dotychczas nie wyjaśnili.
Na Twitterze spotkałem kilku kolegów po fachu, którym również nie podobają się z pozoru poprawne, ale jednak strasznie wytarte porównania i określenia w stylu: „soczysty strzał”, „ewidentny spalony” (walczący o prymat z równie „ewidentnym faulem”), „sytuacji jest jak na lekarstwo”, „pieczołowicie pilnować rywala” czy „fatalny błąd”. To jednak i tak małe piwo w porównaniu z rozbijaniem związków frazeologicznych, z czego – mam nadzieję – pośmiejemy się za tydzień.

czwartek, 7 maja 2015

Asertywność na piśmie

Na stronie internetowej polskiego związku jednej z moich dwóch ulubionych dyscyplin sportu przeczytałem komunikat, że pan prezes i pan trener podjęli decyzję o „nie przedłużaniu” umowy. Jeśli nawet jest im już nie po drodze, to – z językowego punktu widzenia – nawet w tym „nieprzedłużaniu” powinni trzymać się razem.

Karol Darwin, autor teorii ewolucji, doszedł do wniosku, że – w skrócie – człowiek pochodzi od małpy. Współcześni przyjęli tę tezę co najmniej niechętnie, a i nie wszyscy potomni dali się przekonać. Zwolennicy poglądów brytyjskiego uczonego nadal zmagają się z dylematem, co było wcześniej – jajko czy kura?, na co przeciwnicy odpowiadają im ze wzruszeniem ramion, że to przecież oczywiste – kura. Bo kura powstała z żebra koguta i dopiero później zaczęła się nieść.
Poloniści mogliby kruszyć kopie o pochodzenie rzeczowników i czasowników. Chyba znaleźli rozsądny kompromis – są czasowniki, które pochodzą od rzeczowników, i są rzeczowniki, które wzięły się od czasowników. Czasowniki odrzeczownikowe problemów raczej nie sprawiają; są łatwe i miłe w obsłudze. Po prostu bierzemy dowolny rzeczownik, dodajemy mu odpowiedni przyrostek, wyposażamy w jeden z trzech typów koniugacji i już wiemy, jak należy go odmieniać. Z rzeczownika „praca” tworzymy czasownik „pracować” – ja pracuję, ty pracujesz, a jeśli nawet on czy ona się leni, to nie napiszemy przecież, że „niepracuje”, lecz „nie pracuje”.
Więcej kłopotów – jak na wstępie – sprawiają nam rzeczowniki odczasownikowe. „Za nie przestrzeganie czegoś tam grozi coś tam” – straszą nas ogłoszenia. Ośmielam się zauważyć, że „nie odróżnianie” podstawowych części mowy może się zakończyć „nie zdaniem” egzaminu.
Te wszystkie „nie” należy pisać łącznie jak z każdym innym rzeczownikiem niezależnie od jego genezy – czy pochodzi od małpy, czy wziął się z jajka, czy zniósł go czasownik. Dopóki bowiem wyraz odmienia się przez przypadki, to bez watpienia jest rzeczownikiem: mianownik – nieprzedłużanie; dopełniacz – nieprzedłużania; celownik – nieprzedłużaniu; biernik – nieprzedłużanie; narzędnik – nieprzedłużaniem; miejscownik – nieprzedłużaniu. Zapomniałem o wołaczu? O, przepraszam, ale to nie ja nawoływałem prezesa do nieprzedłużania umowy z trenerem. Niech trochę poćwiczą ci, którzy domagali się tej dymisji.
Asertywność to – między innymi – sztuka odmawiania. Nie wystarczy jednak powiedzieć „Nie!”; trzeba jeszcze wiedzieć, jak to napisać.