czwartek, 26 lutego 2015

Penetracja sfg

Chyba sprzedam telewizor. Filmy – głównie powtórki; wiadomości – jedna gorsza od drugiej i aż dziwne, że ten świat jeszcze się jakoś kupy trzyma; sport – nie muszę oglądać, bo wszystkiego dowiaduję się z Twittera (wystarczy wiedzieć, kogo śledzić) i Facebooka.

Znajomi z „fejsa” zaczęli mi podrzucać cytaty z transmisji sportowych, których sam nie mogłem obejrzeć ani wysłuchać. Niektóre tematy już kiedyś poruszałem i zapewne do nich wrócę, ale na to mam jeszcze i czas, i sporo pomysłów swoich i cudzych.
Daniel podsunął mi temat: „Skąd nagle u komentatorów sportowych takie zamiłowanie do penetracji? Oglądałem wczoraj mecz NBA. Zaczęło się od <otwartej drogi do penetracji>. Przez kilka minut nic innego nie robili na boisku, tylko penetrowali”.
Jeśli przyjmiemy konwencję tych komentatorów, to należy współczuć samym koszykarzom, a jeszcze bardziej ich partnerkom. Bo co to jest kilka minut... Z drugiej strony należy się cieszyć, że do penetracji nie doszło w „trumnie”, bo w koszykówce to termin znany i lubiany.
Niby to nie błąd, ale każde słowo używane zbyt często zaczyna razić telewidzów. Daniela – jak widać – tylko raziło, a mogło także skonfundować. Gdyby bowiem oglądał mecz z synami, to jeszcze musiałby im tłumaczyć, co to takiego ta „penetracja”.
Słuchacze często padają ofiarą mody na słowa. Skoro jesteśmy przy koszykówce, to wspomnijmy na przykład o „pomalowanym” (jako synonimie „trumny”) i „dzieleniu się piłką” (widocznie słabi rozgrywający po prostu ją podają; ci trochę lepsi już potrafią się nią podzielić).
Wśród komentatorów piłki nożnej konkurencja jest znacznie większa, więc i efekty rywalizacji przy mikrofonie – proszę wybaczyć, ale chyba za bardzo wczuwam się w ich rolę – efektowne. „Stały fragment gry” (dalej sfg) stał się już stałą częścią mowy. Niektórzy sprawozdawcy świetnie sobie radzą bez rzeczowników i czasowników, lecz bez sfg byliby niemal niemowami.
W prasie, z braku miejsca, na ogół jest tak, że jak najmniejszą liczbą słów trzeba opowiedzieć jak najwięcej. Mam wrażenie, że w telewizji chodzi o coś odwrotnego. Już prawie nikt nie mówi o rzutach wolnych i rzutach rożnych, tylko o sfg. Kiedy po kilku minutach meczu komentator ogłasza podekscytowanym głosem, że mamy pierwszy tego dnia sfg, to zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem tuż przed weekendem nie zmieniły się przepisy. Nie, nie zmieniły się. Sprawdziłem, artykuł 8 – mówiący o rozpoczęciu i wznowieniu gry – nadal obowiązuje. Pierwszym sfg jest zatem jej rozpoczęcie z pierwszym gwizdkiem sędziego.
Każdy z nas słyszał, że piłkarz „umieścił piłkę w siatce”. Widzocznie bramkarz jeszcze nie zdążył z „pierwszą, jakże ważną interwencją” albo nawet popełnił „fatalny błąd”. Nie można także wykluczyć, że gol padł po „ewidentnym spalonym” albo – co zdarza się rzadziej – był efektem „przebłysku geniuszu” strzelca. Jednemu komentatorowi jakoś samo się tak powiedziało, innemu się spodobało, więc powtórzył za kolegą, a potem kolejnym zaczęło się wydawać, że właśnie tak trzeba.
Osobny akapit należy się zwrotowi „mecz bezpośredni”. Jego autor powinien ten pomysł opatentować, dzięki czemu zostałby bogatym człowiekiem i już nie musiałby zamęczać telewidzów swoją – tfu... – twórczością.
Nie daje mi spokoju ta penetracja... Daniel, czy komentator dodał, że zawodnicy „dali z siebie wszystko” albo „wznieśli się na wyżyny swoich możliwości” i że należą im się „brawa za ambicję”? Bo jeśli nie dali, to cała penetracja na nic.

czwartek, 19 lutego 2015

Gdzie wzrok nie sięga, tam język pośle

Proszę nie przełączać się (a tym bardziej przełanczać) na inny blog! Dorośli mogą czytać ten wpis przed 22:00, a i młodzieży zgorszenie na pewno nie grozi. O wieszczu Adamie będzie, który trafił pod strzechy tak, że lepiej już nie mógł. W telewizji Mickiewicza cytują nie tylko w TVP Kultura, ale nawet podczas zawodów sportowych (a czy ja mówię, że wyłącznie w TVP Sport?).

Komentatorzy chwalą piłkarzy, a piłkarze chwalą się sami, że „mierzą siły na zamiary”. Z kontekstu ich wypowiedzi jednoznacznie wynika, iż nie chcieli rzucać się na silniejszego rywala już pierwszej minuty, tylko spokojnie poczekać na rozwój wypadków. A nuż pojawi się okazja do kontry i wtedy...
Panowie, źle zrozumieliście poetę, który w „Pieśni Filaretów” chciał powiedzieć, że to nie pragmatyzm, ale romantyzm jest trendy; że warto rzucić się na słońce nawet z motyką. Mickiewicz mógłby być dziś trenerem jedynie Bayernu Monachium, Chelsea lub Realu Madryt. Tylko te drużyny mogą mierzyć siły na zamiary, bo mają piłkarzy, dla których żaden zamiar nie jest zbyt wielki. Ich przeciwnicy powinni natomiast zacząć od analizy własnych możliwości i dopiero na ich podstawie wyznaczać sobie cele – czyli jednak „zamiar podług sił”, do czego mistrz Adam zniechęcał.
W „Odzie do młodości” zachęcał natomiast, aby „sięgać, gdzie wzrok nie sięga”. Nie wiem, jak ze znajomością twórczości Mickiewicza wśród piłkarzy, którzy po wyrośnięciu z krótkich spodenek wdziali garnitury i zostali komentatorami. Słucham, więc wiem, że z gramatyką na ogół słabo. Z lekcji o zaimkach jeden z moich ulubieńców zapamiętał tylko jeden z zaimków pytajno-względnych, a i tak zaimponował tym nawet dziennikarzom, bo z miejsca znalazł naśladowców.
Oto przykłady tylko z tego sezonu:, „Jest takim piłkarzem, gdzie jak ta piłka przejdzie…” – nadal nie wiem, ani gdzie, ani dokąd, ani czy w ogóle przeszła. „W meczu z Danią, gdzie…” – mecz był rozgrywany na Węgrzech, więc trochę zgłupiałem (może nawet bardziej niż trochę). „W wieku, gdzie wiele zawodniczek kończy karierę…” – akurat sportsmenkom zaglądać do metryki wypada, zaś w tych okolicznościach zaimka „kiedy” użyć wręcz należy. „Nie zmieniałbym bramkarza, gdzie nie miał nic do roboty” – skoro nic nie robił, to ja bym mu w ogóle nie płacił.
Służę za to, bezpłatnie i bezinteresownie, dobrą radą. Zaimek pytajno-względny „gdzie” wcale nie jest jedynakiem. Ma całkiem liczne rodzeństwo: „kto”, „co”, „który”, „ile”, „jaki”, „jak”, „kiedy”, „skąd”, „dokąd”, „odkąd”... O pierwszym przykładzie („Jest takim piłkarzem...”) nawet nie chce mi się gadać, bo to bełkot. O mecz z Danią i bramkarza należałoby zapytać „który?”, a o koniec kariery zawodniczki – „kiedy?”.
Komentator, któremu (w jego wersji „gdzie”) te zaimki sprawiają kłopoty, powinien – dla swojego i naszego dobra – unikać zdań złożonych. Jeśli jednak mierzy siły na zamiary, to niech najpierw zastanowi się przez chwilę, jak brzmiałoby pytanie.

czwartek, 12 lutego 2015

Potrzebna strata czasu

A co tam – pochwalę się! Oglądając mecz w piłce jakiejś tam (nie powiem jakiej, bo obiecałem, że na moim blogu żadnych nazwisk nie będzie; gdybym powiedział, wielu by się domyśliło), po raz nie wiadomo który usłyszałem, że „do końca czasu regulaminowego zostało” ileś tam minut. Pośmiałem się z tego na Twitterze, a jeden z kolegów dziennikarzy telewizyjnych uznał, że ten wpis zasługuje na dodanie do ulubionych.

Zapytałem bowiem, czy gol zdobyty w czasie doliczonym – kierując się logiką komentatora już nieregulaminowym – będzie ważny? Gol padł i został przez sędziów uznany, stąd wniosek, że nieregulaminowe jest określenie użyte przez sprawozdawcę. Maciej Iwański z TVP – jednak podam nazwisko jako przykład, bo to pozytywny przykład będzie! – nie naśladuje kolegów ze swojej i obcych stacji i mówi o czasie podstawowym. Szkoda tylko, że inni nie naśladują jego.
Niech nikt mi nie mówi, że w oczach dziennikarzy mówiących i piszących o piłce nożnej widzę źdźbło trawy (albo nawet murawy, bo ich w języku słowo „boisko” szybko staje się archaizmem), a w oczach dziennikarzy tenisowych nie dostrzegam belki. Dostrzegam, lecz walą wokół tą belką tak skutecznie, że strach podejść i zwrócić uwagę, że mecz deblowy to nie jest żaden pojedynek. Słownik Języka Polskiego, także ten dostępny w Internecie, mówi wyraźnie: „w sporcie: walka dwóch przeciwników”. Dwóch! – czyli nie po dwóch, nie po pięciu, sześciu, siedmiu, jedenastu czy piętnastu, aby ograniczyć się do debla i najbardziej popularnych gier zespołowych.
Dziennikarze i odpowiadający na ich pytania piłkarze często wspominają o wygranych lub przegranych „pojedynkach jeden na jeden”. Gdyby nawet przyjąć, że to nie jest tautologia, a jest, to, proszę kolegów, przypadek nie ten, co trzeba. Jeśli już dopuszczacie pojedynki jedenastu na jedenastu, czyli całych drużyn, to zapamiętajcie – jeden na jednego!
Za pierwszym razem mało nie umarłem ze śmiechu, jednak odratowali mnie argumentem, że warto poczekać, bo to jeszcze nie jest granica komentatorskich możliwości. I tak sobie żyję, raczej słucham niż oglądam, trochę też czytam, ale do tej pory nie doczekałem się bardziej absurdalnego wniosku płynącego z przedmeczowych rozważań nie tylko przy mikrofonie: „faworyt jest tylko jeden”. A ilu faworytów może mieć mecz piłkarski, tenisowy czy jakikolwiek inny?
Co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło. Dziś spokojnie wpuszczam jednym, a wypuszczam drugim uchem informację, że „to była niepotrzebna strata”. Nie ja tracę, nie mój problem, więc już nie zastanawiam się, czy strata piłki, a nawet gola, może być potrzebna. Może na emeryturze, kiedy do pisania będę miał już tylko ten blog, znów zacznę sobie zadawać to pytanie. To zależy od was; mam nadzieję, że jeśli teraz tracicie czas, to jednak potrzebnie.

czwartek, 5 lutego 2015

Obydwoje pomarańcze

Język nie ma płci, ale ma rodzaje. Mogłoby się wydawać, że to jedna z najłatwiejszych lekcji gramatyki, jakie przerabialiśmy w szkole podstawowej. Kiedy oglądamy telewizję, słuchamy radia, a nawet czytamy prasę (o internecie raczej nie warto wspominać), praktycznie codziennie przekonujemy się, że nie wszyscy odrobili tę lekcję.

Najłatwiej przypisać rodzaj do rzeczownika. Rzeczownik – nawet kawaler czy bardziej współczesny singiel – nie jest wcale samotnikiem. W polszczyźnie ma bardzo liczne towarzystwo. Czasowniki, przymiotniki, zaimki i liczebniki dzielą z nim, zresztą bardzo chętnie, trud odmiany przez rodzaje. Żeby była w tym jakaś logika, przyjmują – jak żona nazwisko męża – rodzaj rzeczownika.
Śluby, jak wiadomo, są najczęstszą przyczyną rozwodów. Prawo cywilne na to pozwala, natomiast związek rodzajowy rzeczownika z innymi częściami mowy jest nierozerwalny. Co język polski złączył, człowiek niech nie rozdziela!
Są jednak tacy, którzy – oczywiście nieświadomie – plączą męski, żeński i nijaki, jakby w zdaniu obowiązywały jakieś parytety. „Te” podanie – powiedział niejeden komentator – otworzyło komuś drogę do bramki. Być może, ale powinno to być „to” podanie. Błąd popełnił komentator, nie pomylił się natomiast napastnik i jego zespół wygrał mecz – zdaniem tego samego lub innego sprawozdawcy – „dwoma” bramkami. Wolałbym, żeby wygrał „dwiema”, jeśli nawet kibicowałem drużynie przeciwnej.
Nie dotyczy to wprawdzie odmiany przez rodzaje, lecz przez przypadki, ale też oskarża dziennikarzy (nie tylko sportowych) o niechlujstwo. Zawodnik kopnął „tą” piłkę, policja bada „tą” aferę, a pani od pogody przedstawia „tą” prognozę. Po trzykroć „tę”!
Do niedawna komentatorzy tenisowi (piłkarscy są grupą niskiego ryzyka), widząc na stołku lub przy linii kobietę, dość często tytułowali ją „sędziną”. Dziś już prawie wszyscy mówią poprawnie „sędzia”, choć niektórzy dodają jeszcze asekuracyjnie, że to „pani sędzia” (lub „pani arbiter”). Sędzina to żona sędziego, o czym uprzejmie informuję reporterów od wszystkiego. Sprawozdawcy sądowi dobrze o tym wiedzieli, ale ich zawód już praktycznie zaginął.
Nie wiem skąd się wzięła maniera mówienia o dwóch mężczyznach „obydwoje”. Zapewniam, że słyszałem to nie tylko podczas transmisji meczu piłkarskiego. Sportowcy obojga płci coraz częściej przyznają się do orientacji homoseksualnej, lecz polszczyzna jeszcze za tym nie nadąża, bo nie jest aż tak postępowa. Nawet o dwóch gejach należy zatem mówić „obydwaj”. W przypadku dwóch lesbijek nikomu nie przyjdzie przecież do głowy (a konkretnie na język), aby powiedzieć inaczej niż „obydwie”.
A na koniec apel, prośba, błaganie – traktujcie to, jak chcecie – do sprzedawców i kupujących: mówciej o „tej pomarańczy”, a nie o „tym pomarańczu”! Chciałbym docenić, że zachowujecie związek rodzajowy rzeczownika z zaimkiem, ale nie potrafię. Jeśli się nie poprawicie, to naślę na was „kontrol”!