piątek, 7 września 2018

Młot poza podium


Ostatnio, nie tylko z powodu US Open i permanentnego niewyspania, nie miałem czasu słuchać radia i przeglądać internetu, a w telewizji oglądałem naprawdę niewiele sportu poza tenisem. Koledzy nie zostawili mnie jednak w potrzebie i udzielili mi wszechstronnej pomocy w pisaniu tego bloga. Serdecznie dziękuję!

Tytuł na pierwszej stronie gazety ostrzega przechodniów przed agresywnym budynkiem. „Kamienica grozi, że się zawali” – grzmi autor informacji. Wiele starych domów zawaliło się bez uprzedzenia, niektóre ujawniły przy tym zabójcze instynkty, a ta zachowała się przezież i przyzwoicie, i odpowiedzialnie. Ja byłbym skłonny tę kamienicę pochwalić.

Chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle… Portal informacyjny zwrócił uwagę czytelników na odrażające zjawisko, ale całej zasługi nie przypisał sobie, lecz – jak należy – powołał się na źródło. „Wstrząsające historie o pedofilii w xxx” – głosił tytuł w internecie. Za iksami ukryłem nazwę tygodnika, bo to raczej nie w jego redakcji dochodzi (dochodziło) do tych przestępstw. To właśnie ten periodyk opisał pedofilię sami wiecie gdzie.

Tenisiści skończyli grać, w telewizji skończyły się nawet powtórki, więc włączyłem radio. Zdążyłem w ostatniej chwili, bo gdybym najpierw włączył ekspres do kawy, to przegapiłbym informację, że „w licytacji wzięły udział klacze”. Szkoda, że w Janowie. Moja mama, która lubi „Wojny magazynowe”, chętnie obejrzałaby, jak gniada próbuje przebić karą, a siwa wygrywa aukcję z kasztanką.

W weekend przeprosiłem się z piłką nożną. Jedną ligę oglądam, bo nigdy nie wiadomo, kto wygra mecz, a drugą, bo nigdy nie potrafię przewidzieć, co będzie stało na niższym poziomie – gra czy komentarz. Tego dnia piłkarze spisali się lepiej. Goli nastrzelali wprawdzie niewiele, ale wszystko sprzysięgło się przeciwko nim. „Obawiałem się, że piłka może wpaść do własnej bramki”. Nie wpadła, więc dziennikarz odetchnął z wyraźną ulgą.

Kiedy rzeczowniki w zdaniu złożonym zamieniają się miejscami i rolami, zdanie na ogół traci sens i często staje się zabawne. W sierpniu, kiedy całymi wieczorami oglądałem relacje z zawodów lekkoatletycznych, zanotowałem sobie taką perełkę: „Jeszcze pokrzyczał za tym młotem i wylądował poza 80. metrem”. Sprawdziłem wyniki: młot medalu nie zdobył, na podium nie stanął. Może ktoś zna jego dalsze losy?

piątek, 24 sierpnia 2018

Słowo samorodne


O Zuzi na tym blogu już wspominałem, i to kilka razy. Wtedy była jeszcze panną. Teraz pora na Pawła, za którego wyszła dwa miesiące temu. Dzięki jego inspiracji wreszcie rozwiązałem dręczącą mnie od pewnego czasu zagadkę językową. Oczywiście mogłem rozwikłać ją samodzielnie, ale to nie to samo.

Zuzia i Paweł, wracając z wakacji, zahaczyli – ku mojej radości – o Węgry. Niby niespodzianka, ale przecież mogłem się domyślać, że znajdą kilka minut, aby rozejrzeć się po półce (półkach?) z tokajami. Jeszcze raz dziękuję i jeszcze raz zapewniam, że trzymam tę butelkę na okazję znacznie rzadszą niż po prostu chęć napicia się wina.

Kiedy już butelka przeszła z rąk do rąk, kiedy podziękowałem za pamięć (kurtuazyjnie, bo przecież niemal z każdego wyjazdu przywozimy sobie jakieś drobiazgi), przeszliśmy z Pawłem do rozszyfrowywania napisów. „Edes” jak to „edes” – od dawna wiem, że słodkie. Ale skąd się wzięło (wziął? wzięła?) „szamorodni”?

Odpaliliśmy komputer i już po chwili – nie wiem, jak Paweł, ale ja miałem takie wrażenie – wyważyliśmy szeroko otwarte drzwi. Intuicja podpowiadała przecież, że żaden Węgier nie mógł wymyślić wyrazu „szamorodni”; jeśli już, to najwyżej pisownię przez „sz”, co czyta się „s”. Wikipedia nie powinna być wyrocznią, ale w tym przypadku chyba wystarczy: „nazwa tego węgierskiego wina wywodzi się z języka polskiego (ze względu na wielkość spożycia w Rzeczpospolitej) i oznacza sam się rodzi lub samorodny”.

Tak często narzekamy na psujące polszczyznę anglicyzmy i nieświadomie używamy pasożytniczych rusycyzmów, że zapominamy o wpływie polskiego na inne języki. Jakiś czas temu wpadł mi w ręce artykuł o konieczności obrony ukraińskiego przed coraz bardziej popularnymi polonizmami. Ten tekst już dawno mi się zapodział, ale studiując etykietę na butelce prawie szamorodni wpadłem na pomysł, żeby znaleźć trochę przykładów naszej ekspansji.

Żeby nie wyważać kolejnych drzwi, korzystam z pomocy autorów strony „Błędy i owędy”, którą bez kłopotów znajdziecie na Facebooku. Naprawdę warto śledzić! Podają oni takie przykłady:
– węgierski: kaposzta (kapusta), pisztrang (pstrąg);
– ukraiński: cikawyj (ciekawy), ważnost (ważność), dopiru (dopiero);
– białoruski: a mienawita (a mianowicie), skarha (skarga);
– czeski: prziroda (przyroda), przedmet (przedmiot);
– słowacki: predmet (przedmiot);
– litewski: suknele (suknia);
– rumuński: smintina (śmietana), bogat (bogaty);
– angielski i francuski: mazurka (mazurek);
– niemiecki: Grenze (granica), Gurke (ogórek).

Zostaje jeszcze jedno słowo, które Polska dała całemu światu. Moi niemieccy przyjaciele bardzo się zdziwili, kiedy powiedziałem im, że ichnia Wodka wcale nie pochodzi od rosyjskiej wodki. A niechaj więc narodowie wżdy postronni znają, iż słowo Wodka, wodka, vodka, votka, vodki, vodko – i niechaj je piszą, jak lubią – Polakom zawdzięczają.

Ja jednak wolę węgrzyna...

piątek, 3 sierpnia 2018

Sezon ogórkowy


W mediach jak nie upał, to pyton, a to znaczy, że sezon ogórkowy w pełni. Na moim biurku leży sterta notatek i czeka, a ja jakoś nie mogę przełączyć się z trybu roboczo-podróżniczego na roboczo-stacjonarny. Każdy powód jest dobry, żeby nie przegrzewać szarych komórek.

Przedwczoraj – jak na sezon ogórkowy przystało – zapakowałem sześć kilogramów do słoików i teraz czekam, kiedy rodzina i przyjaciele zaczną się upominać o swój przydział. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, który sam sobie narzuciłem, zachciało mi się relaksu przy komputerze. Na szczęście na Facebooku jest nie tylko polityka, która nigdy nie pozwoli nam od siebie odpocząć i dopadnie nas wszędzie, czy tego chcemy, czy nie.

No i tak sobie wędrując w dół monitora, natknąłem się na „Poprawną polszczyznę”. Perełka! Przejrzałem tę witrynę i wynotowałem co piękniejsze kwiatki wyrwane głównie z tablic promocyjnych w handlu i gastronomii oraz reklam i ogłoszeń. Nowy słownik języka niby-polskiego mógłby zawierać na przykład takie hasła:

– brązoletka
– klijęt
– kretka
– mrożąki
– paletki do babinktona
– sfetr

Gdyby ktoś z czytelników szukał pracy, to nie radzę chodzić do pośredniaka, bo tam nuda. Wygrzebałem dla was, ale niestety tylko dla panów, bardzo konkretną ofertę: „Przyjmę (…) męszczyznę z prawojazdem”. Nie wiem tylko, jakiej kategorii ma być ten prawojazd – A, C czy może Ą+Ć. Wątpliwość jest uzasadniona, ponieważ znalazłem także życzenia zaczynające się od słów „wszystkim babcią i dziadką”.

Jest jeszcze jedna oferta, ale trochę się boję, że chyba jednak za bardzo drastyczna. Osoby o zbyt bujnej wyobraźni serdecznie proszę o przejście do następnego akapitu. „Zatrudnimy osobę na kebab”…

Są tacy, którzy nie czekają, aż podam im oferty na tacy, lecz sami aktywnie szukają zatrudnienia. I wcale nie wybrzydzają. „Każdą propozycja rozpacze” – zapewniają. Inni wzięli swój los w swoje ręce, przeszli na samozatrudnienie i teraz rozglądają się za klientami (ewentualnie klijętami). Jeśli akurat zaczynacie się budować, to nieśmiało polecę „usługi koparko-ładowarko i mini koparko”. Konkurencja właśnie zrealizowała zamówienie i wystawiła rachunek za: „Usuga: pszewus płyt drogowych”.

Ale po co komu droga... Zbudujcie sobie willę. Nie stać was? To może chociaż pół bliźniaka? Też nie? Przecież musi być na to jakaś rada… O, nie masz kasy, to „weś kredyt” – radzi tablica reklamowa. Pewnej pani brakuje już chyba naprawdę niewiele, więc aby spiąć budżet inwestycji, postanowiła sprzedać „sweterek marki KEEP AWAY FROM FIRE”.

Jeśli po lekturze tego odcinka ktoś zauważył u siebie niepokojące objawy, na przykład tolerancję na „pińdziesiąt złoty”, powinien pójść rano do przychodni i zrobić podstawowe badania. Jeśli akurat do wspomnianej przez „Poprawną polszczyznę” (której autorom jeszcze raz dziękuję za inspirację), to koniecznie „nadczo”.

piątek, 20 lipca 2018

Językiem po globusie


Kibice sportowi raczej nie mają kłopotów z geografią. Żeby kojarzyć, kto z kim gra, muszą przecież wiedzieć, w którym państwie leży jakieś miasto i na którym kontynencie szukać tego kraju. Komentatorzy też jakoś sobie radzą – schody zaczynają się dopiero wtedy, gdy nazwy geograficzne trzeba odmieniać przez przypadki.

Jeśli ten tekst czyta ktoś emocjonalnie związany z Termaliką Nieciecza, to z góry przepraszam. Nie interesuje mnie, czy dla poziomu rywalizacji w ekstraklasie to dobrze czy źle, ale spadek akurat tego klubu do I ligi był korzystny dla polszczyzny w mediach.

Przez cały sezon komentatorzy uparcie odmieniali nazwę klubu i miasta – Termaliki Niecieczy, Termaliką Niecieczą, Termalice Niecieczy... Nigdy natomiast nie potraktowali w ten sposób klubów, które grają w ekstraklasie od wielu lat. Legia, Lech, Wisła czy Górnik też są wałkowane we wszystkich przypadkach, jednak Warszawa, Poznań, Kraków i Zabrze zawsze pozostają w mianowniku.

Im dalej od Polski, tym gorzej. Jakiś piłkarz odszedł z FC Barcelony? Trudno, zdarza się, takie prawo rynku. Szkoda, że nie do GKS Katowice... Widzicie różnicę? Jeśli klub jest zagraniczny, a w nazwie ma skrót – najczęściej właśnie FC – komentatorzy uważają, że nazwę miasta, zależnie od kontekstu, należy wymówić w dopełniaczu, celowniku i wszystkich przypadkach aż do wołacza włącznie. A nie, akurat wołacza nie, bo ostatni przypadek już od dawna jest lekceważony.

Jeszcze nie słyszałem, aby podobnej obróbce deklinacyjnej nie został poddany klub NBA Indiana Pacers. Zawsze Indiany, Indianie, z Indianą… Tego losu zazwyczaj unika natomiast Washington Wizzards. Były klub Marcina Gortata raczej nie wychodzi poza mianownik, nawet jeśli angielską nazwę miasta od czasu do czasu zastępuje Waszyngton.

Jedni niepotrzebnie odmieniają przez przypadki nazwy niektórych miast, inni mają spore kłopoty z przypisaniem miastu odpowiedniego rodzaju. Męski Nowy Jork, żeńska Barcelona ani nijakie Tokio nie narażają komentatorów na dylematy. Ale taka Bazylea... Podczas zaledwie kilkuminutowej dyskusji w studiu usłyszałem „ten Basel”, a po chwili „to Basel”. Najlepiej wypadł ten gość, który konsekwentnie trzymał się polskiej wersji językowej.

Jest też komentator – nie ukrywam, że mam wiele powodów, aby go subiektywnie nie lubić i obiektywnie nie cenić – który nawet po polsku stara się mówić... po angielsku. O pewnym sportowcu powiedział bowiem, że jest „urodzony w Jablonec nad Nisou”. Ktoś, kto pracuje w telewizji, raczej powinien wiedzieć, że to miasto w Czechach ma polską nazwę. Ktoś, kto nie wie, że rzeczowniki w języku polskim (w czeskim zresztą też) odmieniają się przez przypadki, w telewizji pracować nie powinien.

piątek, 29 czerwca 2018

Zawieszenie broni


Piłkarze strzelają do swoich bramek, policjanci w nieoznakowanych radiowozach zatrzymują policjantów w innych nieoznakowanych radiowozach, księża spowiadają się z grzechów popełnionych myślą, słowem i uczynkiem, to ja nie mogę popełnić błędu ortograficznego?

Mogę, ale przecież nie będę wam podpowiadał, kiedy, gdzie i jak pokalałem polszczyznę. Nie będę też głupio się tłumaczył, że to piłka mnie trafiła, a nie ja ją, że goniłem przestępcę i nie chciałem się dekonspirować, że jestem tylko człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce.

Kiedy dowiedziałem się o tym „swojaku”, wyciągnąłem z zakamarków pamięci wszystkie wyrazy na k, ch, p – praktycznie od a do z. Żeby w stanie wzburzenia emocjonalnego nie ryzykować kolejnego błędu na piśmie, tylko wymamrotałem je sobie pod nosem, zupełnie nie przykładając się do właściwego akcentowania.

Jak nie ten, to inny piłkarz wcześniej czy później znowu pomyli bramki. Być może jakiś policjant po cywilnemu za chwilę straci prawo jazdy za rażące przekroczenie dozwolonej prędkości w terenie zabudowanym. Raczej nie muszę nikogo przekonywać, że sutanna to jeszcze nie aureola.

Chciałbym się mylić, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że jeszcze nieraz (wolałbym napisać „nie raz”) ch pomyli mi się z h, rz z ż, a ó z u. Znowu sobie wtedy zaklnę i pomyślę o tych, nad którymi znęcam się tutaj co dwa tygodnie. Przeczytali czy jeszcze nie znaleźli? Będą mieli powód do beki czy zadowolą się tą samokrytyką?

Teraz ogłaszam amnestię, chociaż zbyt wiele czasu marnuję na oglądanie transmisji z mundialu i wysłuchiwanie komentarzy w studiu, dzięki czemu mógłbym wypełnić cały dzienniczek „poliszowych” notatek. Za kilka dni przerzucę się na angielski i wtedy nie będę miał nic do powiedzenia na temat poprawności językowej komentatorów. Nie wiem, jak to wytrzymam...

Za trzy tygodnie blog będzie czynny jak zwykle. J